Sytuacja powtarza się tak samo jak cykle koniunkturalne. Jest dobrze, to wydajemy pieniądze publiczne bez ograniczeń i rządy niechętnie wprowadzają plany oszczędnościowe. Jest źle, to zaczynamy zastanawiać się nad tym, co trzeba zmienić, by spróbować szybciej wdrapać się ku górze. I tak przetrwaliśmy ostatnich kilkanaście lat.
Teraz jednak premier Donald Tusk musi przekonać Komisję Europejską, że uda się nam spełnić kryteria z Maastricht i obniżyć w ciągu dwóch – trzech lat deficyt finansów publicznych do 3 proc. PKB. Jego ambicją jest wprowadzenie Polski do strefy euro, a poza tym nadmiernie i szybko rosnący dług publiczny staje się jednym z najpoważniejszych hamulców rzeczywistego wzrostu gospodarczego.
Już prawie nie pamiętamy, że pod koniec 2008 roku dług publiczny wynosił 3,9 proc. PKB i tak był wysoki. Ale w ciągu roku podwoiliśmy jego procentową wartość. Ok. 2,5 proc. PKB to koszt obniżenia składki rentowej i wprowadzenia dwóch stawek podatku PIT. Dzięki temu w zeszłym roku konsumpcja indywidualna wciąż rosła.
Pozostały dług wynika z polityki rządu Donalda Tuska, który zdecydował się na jego powiększanie głównie po to, by mieć pieniądze na inwestycje publiczne (szczególnie na infrastrukturalne) oraz by utrzymać niski deficyt budżetowy. Ten wysoki dług publiczny jest więc ceną, jaką płacimy za to, że mieszkamy na „zielonej wyspie” i mamy 1,7 proc. wzrost PKB.
Tak więc musimy ograniczyć nasze wydatki publiczne, i spowodować, by rosły na określonym poziomie związanym ze wzrostem gospodarczym. Premier zaproponuje regułę wydatkową, a jeśli uda mu się wprowadzić w postaci ustawy, to istnieje szansa, że zahamujemy wzrost długu publicznego. Ale jeśli chcemy go rzeczywiście ograniczyć, to konieczne jest, by coraz więcej osób płaciło różnego typu podatki. Dopiero wtedy możliwe jest zmniejszanie stawek podatkowych.