Coraz większa konkurencja na rynku inwestycji infrastrukturalnych, głównie drogowych, sprawia, że ceny lecą w dół, a oferty, które jeszcze dwa lata temu byłyby traktowane jako czysty dumping, dziś są witane jako przemyślane i odpowiadające obecnej sytuacji na rynku. Firmy pohamowały swoje apetyty, a bardziej od wysokiej marży istotne stało się zapewnienie pracy dla swoich ludzi i kosztownego sprzętu. Trudno się dziwić, że Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad zaciera ręce, bo zaoszczędzone na etapie przetargów pieniądze może przeznaczyć na kolejne inwestycje, które miały być – z braku środków – odłożone na przyszłość.

Patrząc z tego punktu widzenia, protesty polskich i unijnych firm budowlanych przeciwko wpuszczaniu na nasz rynek przedsiębiorstw z krajów pozawspólnotowych, choćby takich jak Chiny, wydają się niepoważne i egoistyczne. Wszak społeczeństwo na tym może tylko zyskać. Sprawy nie mają się jednak tak prosto. Na etapie przetargów nikt bowiem nie pyta oferentów, jakie są ich dalsze plany wobec polskiego rynku. Nie pyta, czy zyski z kontraktów będą reinwestować u nas, czy też wytransferują do macierzystego kraju, nie pyta, czy będą zatrudniać z naszych pracowników, czy też wybiorą inną opcję. Nikt też się nie zastanawia, czy unijne fundusze na wielkie budowy nie powinny jednak trafiać do wspólnotowych firm. To zaś trąci protekcjonizmem.

Konkurencja jest niezbędna. Bez niej nie byłoby niższych cen. Bez niej nie poszerzyłby się rynek firm z doświadczeniem w dużych budowach. To plus. Pytanie tylko, czy nie powinno się jednak wprowadzić czegoś w rodzaju inteligentnego zarządzania konkurencją. Sprawić, by dla wszystkich firm działanie w Polsce nie było krótkotrwałym epizodem, ale długotrwałą strategią. Żeby zyskali na tym wszyscy. Inne kraje UE właśnie tak postępują. Ostatecznie nie każdego od razu zapraszamy do domu.