Oczywiście na programy dobrowolnych odejść można patrzeć w taki sposób. Ale można też inaczej – przy ogromnym nadzatrudnieniu i silnym uzwiązkowieniu tej branży to jedyny sposób, by w miarę bezpiecznie zredukować liczbę etatów.

A to niezbędny element restrukturyzacji polskiej energetyki, której efektywność jest znacznie niższa niż w najbardziej rozwiniętych krajach, a przeciętne pensje przynajmniej o połowę przewyższają średnią krajową. Tylko w czterech największych grupach energetycznych pracuje blisko 90 tys. osób. Choć brzmi to brutalnie, z punktu widzenia kosztów, efektywności działania i skali niezbędnych inwestycji zdecydowanie za dużo.

Zresztą efektywność, mierzona większą liczbą wyprodukowanych megawatogodzin przypadających na jednego zatrudnionego, może przełożyć się na ceny energii dla przeciętnego Kowalskiego. Rachunki może od tego nie spadną, ale pamiętajmy, że energia w Polsce ma drożeć. Może więc będzie drożeć mniej.

Program dobrowolnych odejść to rodzaj odkupienia etatu od pracownika. Związki nie mogą specjalnie protestować, bo transakcja jest uczciwa, nikt nikogo do niczego nie zmusza. A z punktu widzenia firmy nawet 120 tysięcy złotych odprawy to i tak znacznie mniej niż wydatki, które musiałaby ponieść na utrzymanie tych etatów przez najbliższych kilka lat. W zależności od firmy w układach zbiorowych energetycy mają gwarancje zatrudnienia, które kończą się najwcześniej w 2013 r., a najpóźniej – jak w Enerdze czy PGE – w 2017 r.  Stąd zresztą pojawiają się głosy związkowców, że proponowane kwoty powinny być dużo wyższe. I może nawet będą, choć obowiązkiem zarządów jest rozpoczynanie negocjacji z rozsądnego biznesowo pułapu.

Co natomiast pracownicy zrobią z tymi pieniędzmi, to już inna sprawa. Zresztą może to jest właśnie zadanie dla związków zawodowych? Choć – w porównaniu np. z protestami – edukacja jest znacznie mniej spektakularna.