Bawią mnie coraz częstsze nawoływania do reformy finansów publicznych. Nie dlatego bym uważał, że reforma nie jest potrzebna. Przeciwnie, jest, i to bardzo, ale powątpiewam w skuteczność nawoływań.
Dziś przyzwyczajenie do wysokiego poziomu rozdawnictwa publicznych pieniędzy i życia z budżetowym deficytem stało się stałym elementem polityki gospodarczej. A jak mawiali starożytni, „consuetudo est altera natura” (przyzwyczajenie jest drugą naturą). Nic więc dziwnego, że kraje systematycznie prowadzące politykę zrównoważonego budżetu są zjawiskiem rzadkim niczym eremita w nocnym klubie. W takich okolicznościach domaganie się, by w Polsce, ot tak, bez żadnej naglącej przyczyny, wdrożyć reformy zmieniające fiskalne status quo, przypomina mi postulowanie, by tygrys zmienił naturę drapieżnika i zaczął żywić się trawą i korzonkami. Albo próbę przekonania statystycznego mieszkańca grodu Kraka, że oszczędność jest zła. Potencjalna skuteczność nawoływań będzie taka sama. Czyli znikoma.
Jeśli założymy więc, że dogłębne reformy fiskalne pozostają na razie w sferze myślenia życzeniowego, to jedyną zmienną, która w ciągu nadchodzących kwartałów będzie wpływać na wyniki sektora publicznego, jest sytuacja gospodarcza. Z dużym dystansem patrzę więc na rozważania odnośnie do tego, co w najbliższym czasie może zrobić minister finansów i jaki będzie to miało wpływ na skalę i tempo konsolidacji fiskalnej.
Zamiast tego zakładam prostą regułę. Im lepsza będzie sytuacja gospodarcza, tym lepsze będą wyniki budżetu i tym mniejsze chęci do reform. I vice versa. Im gorsza sytuacja, tym większe problemy z budżetem, bliżej do kolejnych progów ostrożnościowych (i/lub potencjalnych problemów rynkowych), tym większe szanse, że sytuacja taka wymusi zdecydowane zmiany w sektorze fiskalnym.
Mamy więc przed sobą dwa scenariusze. Żaden z nich nie jest w pełni satysfakcjonujący. Albo łagodnie, dzięki ożywieniu, wyjdziemy z budżetowych problemów, lecz na końcu drogi polityka fiskalna wyglądać będzie bardzo podobnie jak przed kryzysem: dobra, lecz podatna na szoki. Albo przejdziemy przez recesyjne katharsis i zobaczymy prawdziwe reformy budżetowe, ale będzie to skutkiem znacznego spowolnienia i/lub poważnego zamieszania (by nie użyć słowa „kryzys”) na rynkach. Który z tych scenariuszy jest „lepszy”? Trudno wybrać.