To ostatni miesiąc urzędowania Jeana-Claude'a Tricheta, prezesa EBC. Wczoraj miał swoją ostatnią konferencję prasową. Nie ukrywał, że opuszcza bank z ciężkim sercem.
Na czwartkowym posiedzeniu, tym razem w Berlinie, EBC pozostawił stopy procentowe na niezmienionym poziomie (główna 1,5 proc.). Analitycy byli podzieleni. Część z nich uważała, że Trichet jednak zdecyduje się na obniżkę. Rynki nie ukrywały rozczarowania – euro staniało do 1,3 dol.
Spotkania Tricheta z dziennikarzami były teatrem. Do dziennikarek zawsze mówił „madame", jakby nie był to zwykły briefing prasowy, tylko wykwintne przyjęcie. Ci, którzy go znają, mówią, że jest uczciwym urzędnikiem państwowym, o zdecydowanych poglądach politycznych, który jak mało kto potrafi zachować zimną krew. Zmuszał by odgadywać, co tak naprawdę myśli. Znany jest z tego, że robił wszystko, by mieć potem pole manewru, na wszelki wypadek, gdyby sprawy poszły nie po jego myśli.
Kryzysowa zmiana
Z pewnością nie po jego myśli jest to, że chociaż sam nazywany jest „panem euro", a większą część swojej kariery na stanowisku prezesa EBC spędził na jego umacnianiu, to zostawia stanowisko dla Włocha Mario Draghiego w momencie największych zawirowań w dziesięcioletniej historii waluty.
Dzisiaj to euroland jest epicentrum kryzysu, tak jak trzy lata temu było to Wall Street. A sam Trichet nie ma wątpliwości, że tym razem strefa euro nie ma wystarczających narzędzi, aby walczyć z kryzysem. – Nasze demokracje nie będą w stanie po raz kolejny zobowiązać się do pomocy finansowej w takim wymiarze, aby zapobiec wielkiej depresji gospodarczej, gdyby się okazało, że nadszedł kryzys podobnych rozmiarów – mówił w maju 2011 r.