Niekiedy może to nawet być zaletą. Ale nie w czasie kryzysu gospodarczego, gdy do tego, by był on jak najkrótszy i jak najmniej dotkliwy, potrzeba zdecydowanych działań. Odkładanie ich na później, liczenie na to, że problemy rozejdą się same, poskutkowało tylko tym, iż narosły one do tego stopnia, że prezes Europejskiego Banku Centralnego mówił niedawno o tym, że kryzys finansowy  w Europie ma wymiar systemowy.

Jak poważnie do kwestii nadwerężonych kapitałów banków podeszła Komisja  Europejska? Pomysł przedstawiony wczoraj przez szefa  Komisji, który stwierdził,  że banki już wkrótce powinny spełniać ostrzejsze wymogi kapitałowe, tylko pozornie podnosi wiarygodność instytucji finansowych i całego  systemu. Ważne jest nie to,  jak ambitne są wymogi, ale  po prostu, ile kapitału mają banki.

Pozornie Komisja pomyślała i o tym: banki mają zwiększać swoje fundusze najpierw w oparciu o prywatny kapitał, potem powinny zwracać się do swoich rządów, a dopiero na końcu do specjalnego unijnego funduszu. Czy to pomoże? Można wątpić. Wkrótce strefa euro będzie nadganiać stracony czas. I zapewne skończy się tym, że trzeba  będzie wydać znacznie  więcej pieniędzy, niż byłoby konieczne, gdyby problemy  z zadłużeniem takich krajów jak Grecja załatwiono  wcześniej.

Zachodnioeuropejskie banki (podkreślam to, bo w odróżnieniu od nich bankom w Polsce nie grożą gigantyczne straty związane z niespłaceniem obligacji np. przez Grecję – polskie banki greckich papierów nie mają) być może będą uratowane – to powód do zadowolenia dla wszystkich, którzy ulokowali w nich pieniądze. Mniej zadowoleni będą zapewne obecni akcjonariusze. Na tym jednak nie koniec. Pieniądze na dokapitalizowanie banków nie pojawią się w żaden cudowny sposób. Niezależnie od tego, kto miałby je wykładać, ostatecznie zapłacą europejscy podatnicy.