Potencjalne konsekwencje kryzysu w strefie euro są zdecydowanie poważniejsze niż skutki jakiegokolwiek wydarzenia w Polsce. Oczywiście uzależnienie od strefy euro może mieć dobre i złe strony, w zależności od tego, jak rozwinie się sytuacja w unii walutowej.
Pierwsze tygodnie października mogły napawać pewnym optymizmem, gdyż przyniosły uspokojenie nastrojów wśród inwestorów liczących na przełomowe porozumienie przywódców „17". Najwidoczniej rynki, politycy i analitycy uwierzyli, że zwiększenie funduszy przeznaczonych na stabilizację sytuacji w strefie euro będzie wystarczające, aby przerwać kilkumiesięczną, samonapędzającą się spiralę strachu.
Niestety, powyższe nadzieje mogą się okazać płonne. Po pierwsze, nawet powiększony fundusz stabilizacyjny nie wystarczy, aby pokryć potrzeby finansowe krajów peryferyjnych. Po drugie, choć uciekając się do mechanizmów z pogranicza inżynierii finansowej siła rażenia funduszu mogłaby zostać zwiększona kilkakrotnie, jednak wciąż nie rozwiązałoby to istotnych kwestii.
Otóż w tym przypadku inżynieria finansowa oznaczałaby, że fundusz ratunkowy dla euro byłby wykorzystany jako ubezpieczenie pierwszych strat ponoszonych przez inwestorów nabywających nowo emitowane obligacje krajów strefy euro. Na przykład ubezpieczenie ewentualnych strat do jednej piątej wartości obligacji oznaczałoby pięciokrotne zwiększenie siły rażenia funduszu.
Problem polega na tym, że w sytuacji niewypłacalności któregokolwiek z krajów peryferyjnych straty zapewne byłyby większe niż przyjęte 20 proc. Bazując na doświadczeniach z ostatnich kilkunastu lat, można przypuszczać, że sięgnęłyby około 40 proc. Dlatego przy ubezpieczeniu na poziomie jednej piątej wartości emitowanego długu wierzyciele prywatni (np. fundusze emerytalne) lub publiczni (inne kraje strefy euro lub EBC) i tak wystawieni byliby na poważne straty. Trudno więc liczyć, że same ubezpieczenie przekonałoby inwestorów, aby z entuzjazmem powrócili na rynek, kupując włoskie lub hiszpańskie obligacje.