Przecież Donald Tusk pojechał do Brukseli, by mówić o budowie wspólnego gospodarczego domu dla Europy, a nie o wprowadzaniu się do niego. Nikt przy zdrowych zmysłach nie wstępuje do klubu, o którym niewiele wie – ani jakie zasady w nim rządzą, ani kto do niego należy. Po wczorajszym szczycie trochę tej wiedzy przybyło, ale wielkim optymizmem nie powiało. Najwyraźniej w tym klubie nie trafiliśmy do loży VIP.
Idea elitarnego klubu euro należy z pewnością do jednego z najciekawszych eksperymentów gospodarczych świata, ale dziś ten system się wali. Dopóki nie uzyska stabilnych podstaw finansowych i jednolitych zasad działania, trzeba go omijać z daleka. Aż strach myśleć, że premier, domagając się udziału w rozmowach o zmianach w eurolandzie, mógł jednocześnie deklarować przystąpienie do niego. Sprawa jest o tyle nieprawdopodobna, że dziś mamy za wysoki deficyt i inflację, by marzyć (jakby było o czym) o szybkim przyjęciu wspólnej waluty.
Problem w tym, że w sprawie euro premier już mówił różne rzeczy. Warto pamiętać, że w 2008 roku obiecywał jego przyjęcie w 2011 roku, czyli jeszcze w krótszym czasie, niż gdyby słowa niemieckiego przewodniczącego PE miały być prawdziwe. Wtedy też minister Rostowski starał się wyjaśnić nieporozumienie, ale trudno było powiedzieć wszystkim, którzy słuchali premiera w Krynicy, że się przesłyszeli.
Polska ze stosunkowo zdrowymi finansami publicznymi mogłaby być silnym wsparciem dla reform w eurolandzie, więc Schulz usłyszał, co chciał usłyszeć. Nie ma jednak znaczenia, co mu naprawdę powiedział nasz premier. Nikt w Polsce przy zdrowych zmysłach nie zgodzi się na zbyt szybkie przyjęcie euro. Nasza gospodarka korzysta z tego, że mamy złotego. Trzeba popierać tych, którzy chcą reformy eurolandu, ale raczej nie powinniśmy tego finansować, a już na pewno nie wprowadzać się tam przed innymi.