Są jeszcze jakieś oszczędności, trochę zaskórniaków, ale na nowe autostradowe projekty budowane przez państwo to za mało. Pozostawała nadzieja na partnerstwo publiczno-prywatne, tym bardziej że akurat ostatni z kluczowych fragmentów naszej sieci autostrad – odcinek A1 z Pyrzowic pod Łódź – będzie dochodowy, bo ruch na osi północ – południe jest olbrzymi i wciąż rośnie.

Dochodowość jednak okazuje się nie do przełknięcia przez potężny unijny urząd statystyczny. Według wykładni Eurostatu wszelkie formy zaangażowania się państwa w budowę takiej zyskownej trasy kwalifikują się do długu publicznego. A na samą myśl o jego skokowym zwiększeniu minister finansów dostanie wysypki. Powiedzmy to od razu: nie zawsze unijnie rozumiana „nadmierna zyskowność" jest zła – rząd zastanawia się teraz nad obniżeniem opłat za przejazd państwowymi trasami zbudowanymi za pieniądze UE. Zaczynają zarabiać za dużo, co w skrajnym przypadku grozi odebraniem unijnych dotacji. Opłaty za przejazd w takim przypadku mogą jedynie pokrywać koszt utrzymania trasy.

Czy zatem zostaniemy z dziurawą autostradą A1, której pozostałe, powstające odcinki powinno się udać skończyć do 2013 r., i bez szybkiej trasy od Warszawy na wschód? Eksperci przekonują, że trzeba szukać rozwiązań, które Eurostat zaakceptuje. Słowakom jakoś się to udało, powinno więc i nam. Nie można odpuścić, tym bardziej że obecnie na rynku są inwestorzy skłonni zainwestować w takie trasy. Inaczej przyjdzie nam czekać do nowego budżetu UE. O kilka lat za długo, uwzględniając rosnący ruch na drogach.