To było w połowie lat 90. W przeciwieństwie do wielu innych biznesów z tamtych lat, o których słuch zaginął, ten wciąż istnieje i ma się coraz lepiej. Firmie, która miała w ofercie „luksusowe apartamenty na Costa del Sol", najwyraźniej klientów nie brakuje. Przybyło też innych tego typu propozycji – nie tylko w Hiszpanii czy Grecji, ale Niemczech i Francji. Nic dziwnego, skoro już kilka lat temu w przygranicznym Goerlitz można było kupić 60-metrowe mieszkanie w niezłym standardzie za 14-15 tysięcy euro. Jest popyt, pojawiają się pośrednicy, a zaraz potem specjalizacje.
Warszawie i Polsce póki co daleko do rekordowych wycen Tokio, Moskwy czy Nowego Jorku, za to ceny w zachodnioeuropejskich stolicach, do niedawna uchodzących za bardzo drogie, pod wpływem ogarniającego euroland spowolnienia gospodarczego topnieją coraz bardziej. Niektórzy z nas już zaczynają powoli żałować, że na fali kredytowego boomu z lat 2007-8 stali się na spółkę z bankiem właścicielami rodzimych nieruchomości, nie zawsze o najwyższym standardzie i w dobrej lokalizacji, zamiast okazyjnie zainwestować tam, gdzie słońce świeci przez większą część roku. Albo choćby za zachodnią granicą, gdzie wyższy poziom infrastruktury, nie mówiąc o innych udogodnieniach życia codziennego. Zwłaszcza, gdy życzliwy konsultant z banku prześladuje nas telefonami, by zaproponować spotkanie celem „ustalenia korzystniejszych warunków spłaty kredytu". Za to tym, którym zostało trochę wolnej gotówki i zastanawiają się nad jej długoterminową lokatą, można tylko poradzić, by uważniej przeglądali oferty na zagranicznych portalach. Okazje zdarzają się nie tylko na Costa del Sol, ale i w Berlinie, Rzymie czy Madrycie. A i w czeskiej Pradze, o czym Polaków chyba nie trzeba przekonywać, też żyje się przyjemnie. Więc uwaga: spadła już na 69 miejsce w rankingu najdroższych miast...