I nie osłabia tego w żaden sposób fakt, że taka sytuacja utrzymuje się od miesięcy. A jaki obraz się wyłania, gdy spojrzymy na cały ten zgiełk chłodniejszym okiem?

W szczycie rozgrzania rynku ceny mieszkań wystrzeliły w kosmos. Deweloperzy, którzy dziś coraz obficiej ronią krokodyle łzy nad spadającymi marżami, popadają w nagłą amnezję dotyczącą tego, jak w boomie się obłowili, sprzedając na pniu za krocie coś, co nie było nawet dziurą w ziemi.

Banki nie mniej się obłowiły na sprzedaży setek tysięcy kredytów walutowych. Nie wierzę, że ich analitycy nie mieli pojęcia, co stanie się z kursem franka czy euro. W efekcie gwałtownego osłabienia złotego od początku kryzysu ludzie, którzy wpakowali się w te kredyty, płacą nawet o ponad jedną czwartą wyższe raty. Nikt im do niczego nie dopłaca – takie są prawa rynku. Po prostu muszą na to zarobić i tyle. A banki jeszcze dorzucają dodatkowe opłaty za spadek wartości mieszkania w relacji do astronomicznej wyceny w przeliczeniu na złote.

Zamiast apelować do państwa o kolejne programy dopłat do kredytów – za które płacą przecież nie premier czy minister finansów, ale podatnicy – trzeba się spiąć i pracować więcej albo rozglądać się za lepszą pracą.

Bo albo zaciskamy pasa i pracujemy na swoje, albo wyciągamy łapkę po pomoc do państwa. Ale wtedy nie biadolmy nad „zbójeckim" podatkiem Belki, wkurzającym wzrostem VAT czy zamrożonymi progami podatkowymi. Albo rybki, albo akwarium. Decyzja należy do nas.