Zadzwonił do mnie doradca zacnego polskiego banku. – Mamy dla pana taki ciekawy instrumencik finansowy. To wysokodochodowe amerykańskie obligacje hipoteczne. Jeśli zgodzi się pan na spotkanie, poinformujemy o szczegółach – powiedział. Na spotkanie się nie zgodziłem. Do dziś żałuję, bo zapewne dowiedziałbym się o wiele więcej.

Kilka miesięcy później nawet czytelnicy tabloidów wiedzieli już, że amerykańskie obligacje hipoteczne to kupa śmieci. Ale wtedy, kiedy zadzwonił do mnie doradca zacnego banku, nie wiedzieli tego jeszcze wszyscy. Być może sam doradca nie wiedział, a nawet jego dyrektor. Może jedynie szef pionu zarządzania ryzykiem, który zdecydował o wyczyszczeniu portfela banku ze śmieci i wepchnięciu ich do kieszeni klientom. O ile wiem, zacny bank znalazł takich w Polsce przynajmniej kilkuset.

Podobnie było nieco wcześniej z kredytami hipotecznymi w Ameryce. Bankowi sprzedawcy wciskali je ludziom bez dochodów, pracy i majątku. Napompowali bańkę, która w końcu pękła. Gdy było wiadomo, że pęka, inni sprzedawcy wzięli się do oferowania klientom obligacji hipotecznych. Po upadku Bearn Stearns wiadomo było, że bańka pęka, choć skala i siła rażenia były jeszcze nie do przewidzenia.

Okazuje się, że z opcjami walutowymi było podobnie. Nie chcę umniejszać winy samych firm i ich pionów finansowych. Na pewno często byli tam ludzie niedouczeni, niezorientowani w realiach rynkowych czy też po prostu zanadto chciwi.

Nie zmienia to jednak postaci rzeczy: banki przeholowały. A jeszcze nie tak dawno niektórzy prezesi mówili dumne słowa: „bank to instytucja zaufania publicznego". Nadeszła chyba pora, żeby po latach banki zaczęły odrabiać straty. Nie finansowe. Straty na kredycie zaufania.