W październiku tempo wzrostu cen wyniosło 3,4 proc., co oznacza, że ledwo ledwo, ale zmieściło się w granicach poziomu uznawanego przez strażników inflacji za bezpieczny dla naszych portfeli.
Czy to zasługa upartego stanowiska polskich władz, które zdążyły już zyskać miano najbardziej konserwatywnych w Europie? Niekoniecznie. Październikowe hamowanie cen to bowiem głównie efekt sprzyjających zjawisk na światowych rynkach. Wolniej rosły ceny żywności i paliw, a na to, co dzieje się z tzw. inflacją surowcową, wpływ Rady, jak lubią powtarzać sami jej członkowie, jest praktycznie żaden.
Za wcześnie więc, aby odtrąbić sukces i zwrócić honor tym członkom Rady, którzy – wbrew krytycznym opiniom rynku i zniecierpliwieniu inwestorów, postawili wszystko na jedną kartę i walczyli z wysokimi cenami. Skuteczność tych działań będzie można ocenić dopiero, kiedy inflacja na dłużej zaparkuje w bezpiecznych okolicach. Bo to właśnie stabilność cen w dłuższym czasie najlepiej wpływa na gospodarkę i świadczy o trafności decyzji podejmowanych przez władze monetarne.
Polityka pieniężna w Polsce bardzo zależna jest od bieżących danych płynących zgospodarki. Niektórzy członkowie Rady nawet już nie kryją się z tym, że podejmują decyzje patrząc na miesięczne obroty.
Ostatnie głosy z Rady pozwalają przypuszczać, że w monetarnych starciach „jastrzębie" jednak tracą wigor, choć od ostatniej podwyżki stóp tempo wzrostu cen spadło jedynie o 0,2 pkt proc. Widać więc, że dawno odkryta reguła sprawdza się i na posiedzeniach RPP – te same argumenty mają większą moc, kiedy popiera je większość. Pytanie tylko – czy to wciąż jeszcze ekonomia, czy już czysta psychologia?