W Tychach dzieje się dramat. Ogromne zwolnienia wśród załogi Fiata – w ślad, za którymi muszą oczywiście nastąpić jeszcze większe redukcje zatrudnienia wśród poddostawców i kooperantów – to lokalne gospodarcze tsunami.
Co więcej, skutki mogą być odczuwalne dla całego kraju. Nie dlatego, że utrata pracy przez owe kilka tysięcy ludzi zachwieje podstawami całego rynku pracy w Polsce. Ale efekty psychologiczne są ogromne, tym bardziej że cała ta sprawa jest potężnie (i całkiem zrozumiale) nagłośniona przez media.
W kraju, który zmaga się z falą rosnącego pesymizmu przedsiębiorców i konsumentów, wywołanego nadciągającą z zagranicy groźbą potężnego spowolnienia gospodarczego, a może nawet recesji, takie wiadomości mają siłę rażenia większą od cząstek trotylu.
Cała sprawa jest o tyle bolesna, że nie dotyczy ani przestarzałych fabryk, ani niezrestrukturyzowanych państwowych molochów, ani starzejącego się przemysłu. Dotyczy chluby ostatnich dwóch dekad – zakładów nowoczesnych, wydajnych, świetnie zarządzanych, w pełni włączonych do światowej gospodarki. Firmy, która zajmuje miejsce w czołówce największych polskich przedsiębiorstw i największych polskich eksporterów. Firmy, którą jeszcze kilka lat temu można było uważać za symbol udanej restrukturyzacji, sukcesu w wykorzystaniu szans tworzonych przez integrację Polski z Unią, a także sukcesu w dziedzinie modernizacji kraju osiąganej z pomocą zagranicznego kapitału.
Dlaczego we Fiacie dochodzi do takiej tragedii? Oczywiście część winy ponoszą czynniki przez nas niezawinione, a przede wszystkim recesja w strefie euro. Włochy, największy odbiorca produktów tyskiej fabryki, doświadczają kolejnego silnego załamania koniunktury. Szczególnie mocno uderza ono w zakupy nowych aut, zwłaszcza popularnych tam Fiatów. Jednocześnie nie ma co liczyć na to, że ciężko zadłużony kraj wprowadzi – tak jak kiedyś Niemcy – masowy program dopłat do zakupu nowych aut, który tak pomógł europejskiej motoryzacji w roku 2009.