Jesienią ub.r. tamtejszy rząd „utrwalił" wprowadzony w 2010 r. tymczasowy podatek od aktywów banków, wcześniej wycofawszy się z jego obniżki. Wczoraj zaś Budapeszt ogłosił podwyżkę innej „kryzysowej" daniny, od transakcji finansowych, oraz podatku od rozmów telefonicznych, którym zastąpił wcześniej „tymczasowy" podatek nałożony na firmy telekomunikacyjne.

Te decyzje mogą zaskakiwać, bo Węgrom udało się już sprowadzić deficyt budżetowy poniżej 3 proc. PKB. W efekcie Komisja Europejska dała Radzie UE zielone światło do zdjęcia z Węgier tzw. procedury nadmiernego deficytu, którą kraj był objęty od przyjęcia do Unii w 2004 r. Po co dalsze zaciskanie pasa? Już pojawiły się opinie, jakoby rząd Viktora Orbana przykręcał teraz wyborcom śrubę, aby poluzować ją przed przyszłorocznymi wyborami parlamentarnymi.

Niektórym komentatorom najwyraźniej nie mieści się już w głowach, że rząd może chcieć dalej zmniejszać dziurę budżetową, jeśli nie jest do tego zmuszany przez Brukselę. Jakby 3-proc. deficyt budżetowy nie był maksymalnym dopuszczalnym w Unii, tylko pożądanym. Ale co się dziwić, skoro nawet UE oraz Międzynarodowy Fundusz Walutowy w kwestii polityki fiskalnej zmieniły stanowisko o 180 stopni. Instytucje, które do niedawna stały na straży stabilności finansowej, dziś głoszą, że zbyt szybkie zaciskanie pasa to przepis na recesję. W odniesieniu do najnowszych pomysłów Budapesztu też z pewnością pojawią się głosy, że skazują one kraj na gospodarczą stagnację.

Tyle że rząd Orbana jedne podatki podniósł, ale inne – ważniejsze z perspektywy konkurencyjności gospodarki – obniżył (wprowadził np. liniowy PIT na poziomie 16 proc., a CIT dla małych firm obniżył do 10 proc.). I zarówno za podwyżki obciążeń fiskalnych, jak i za obniżki był w Brukseli i Waszyngtonie krytykowany. Najwyraźniej w odniesieniu do Węgier pod rządami prawicy żadna recepta gospodarcza nie jest dobra, nawet jeśli przynosi wymierne efekty.