Takie można odnieść wrażenie, wsłuchując się w słowa światłych decydentów z Brukseli tudzież nieco większych europejskich stolic. Jednym ze środków mających oszczędzić w przyszłości Europejczykom koszmaru dokładania się do ratowania instytucji finansowych „zbyt wielkich, by upaść" ma być unia bankowa. Niemal mityczna struktura reklamowana przez polityków jako panaceum na bolączki systemu finansowego strefy euro. Nie przeczę, że będzie ona jakąś zaporą przed bankowymi huraganami. Wszak do tej pory UE nie dysponowała czymś takim, a transgraniczne upadłości banków (casus Dexii) wywoływały niesamowite kłopoty. Nie sądzę jednak, by unia bankowa była zabezpieczeniem wystarczającym.
Paneuropejski fundusz przeznaczony na ratowanie banków ma dysponować 60 mld euro, których zebranie zajmie kilka lat. W przypadku kryzysu o podobnej skali do tego z 2008 r. będzie to kropla w morzu potrzeb, więc fundusz będzie mógł być tknięty jedynie po wyczerpaniu innych możliwości – pomocy rządów, a wcześniej obciążeniu kosztami akcjonariuszy, właścicieli obligacji oraz posiadaczy dużych depozytów. By unijna pomoc nadeszła, musi więc być najpierw zastosowany wariant podobny do cypryjskiego. (Posiadacze oszczędności w państwach unii bankowej z pewnością się z tego cieszą...). Mimo to Niemcy gderają, że ich banki będą i tak musiały się składać na fundusze ratunkowe dla pożyczkodawców z krajów, w których jest więcej słońca. No cóż, tak jak generałowie zwykle przygotowują armię na poprzednią wojnę, tak Bruksela i Berlin nie potrafią się przygotować ani na przeszły, ani na przyszły kryzys.