Chodziło o to, by wyodrębnić subfundusz obligacji skarbowych i przekazać go na własność ZUS, ale zarządzanie tym funduszem pozostawić OFE. Była to propozycja ze wszech miar sensowna. Pozwalałaby dokonać statystycznej sztuczki zmniejszającej wysokość długu publicznego bez niszczenia funduszy emerytalnych. Poza tym, co też ważne, rząd mógłby wyjść z twarzą z rozpętanego konfliktu.
Wydawało się również, że rząd może zmięknąć w kwestii dobrowolności oszczędzania w OFE. Niestety, w obu przypadkach okazał się twardy jak skała. Dokonał bezpowrotnego zaboru obligacji i wprowadził zasadę: kto milczy, ten kocha ZUS.
Powody tej bezwzględności władzy są znane. Praktyczne konsekwencje również. Pora jednak uzmysłowić sobie, że tym jednym ruchem rząd dokonał olbrzymiej zmiany ustrojowej.
Po pierwsze, zlikwidował koncepcję zabezpieczenia emerytalnego opartego na indywidualnym oszczędzaniu wykorzystującym mechanizmy rynkowe. Koncepcja ta została zastąpiona powrotem do emerytur, których wypłata opiera się na dobrej woli władzy.
Po drugie, rząd zanegował dobrowolnie przyjęte i bardzo sensowne ograniczenia dotyczące długu publicznego oraz samej jego istoty. Zadłużenie państwa po drugiej stronie bilansu nie jest już kapitałem firm. Obligacje przestały być świętym zobowiązaniem państwa. Stały się zwykłym świstkiem papieru, którego wartość można unieważnić. Jednocześnie dług przestał być miarą zdolności płatniczej państwa. Cóż bowiem z tego, że jego księgowa wycena obniży się o kilkanaście punktów procentowych, skoro ZUS – instytucja wszak państwowa – weźmie na siebie zobowiązanie nie do udźwignięcia, jakim jest wypłata przyszłych świadczeń.