Dziś wiemy, że marzenie o zamorskich złożach kosztowało firmę ponad pół miliarda złotych w rezerwach i odpisach aktualizujących wartość aktywów.
Zgoda, firma wchodziła do kraju stabilnego, bo trzymanego w ryzach przez reżim Kadafiego. I nie była w stanie przewidzieć Arabskiej Wiosny oraz chaosu, jaki ogarnie państwo z jego przemysłem gazowo-naftowym. Dziś Libia produkuje ledwo 650 tys. baryłek ropy dziennie w porównaniu z 1,55 mln w czasach dyktatora. Mnożą się strajki, zbrojne blokady terminali portowych. W tych warunkach nie radzą sobie nawet największe koncerny. BP już w ubiegłym roku wycofywało ze względów bezpieczeństwa swoich pracowników.
PGNiG zrobiło to tydzień temu, a nowy zarząd spółki właśnie spisuje w straty libijską inwestycję. Stawia też krzyżyk na poszukiwaniach w Egipcie. Wiele wskazuje na to, że podobnie może skończyć się zaangażowanie w Pakistanie. Czyni to tym łatwiej, że to nie on, ale poprzednicy podejmowali decyzje o inwestycjach w upstream w tych niestabilnych islamskich państwach. Nowi ludzie nie czują potrzeby brnięcia w inwestycje, które pewnie nie przyniosą zwrotu z kapitału.
Chętnie wysłuchałbym wyjaśnień zarządzających spółką przed ponad sześciu laty i ich ówczesnych nadzorców ze skarbu państwa, jak oceniają tamte decyzje i ich kosztowne konsekwencje. Wejście do Libii, Egiptu i Pakistanu odbywało się z błogosławieństwem ówczesnego rządu. Było propagandowo sprzedawane jako wielki sukces. Dzisiejsza porażka jest sierotą. Jak zwykle w państwowych czempionach.