Materiału do czarnych prognoz dostarczają informacje płynące z rynków wschodzących. Mamy tam wyraźne osłabienie kursów walut i bessę giełdową przy jednoczesnym znacznym pogorszeniu fundamentalnych wskaźników makroekonomicznych. BRIC (Brazylia, Rosja, Indie i Chiny) nie są już taką potęgą jak kilka lat temu. Gospodarka Argentyny po raz kolejny znalazła się na krawędzi załamania. Skłania to część ekonomistów do lansowania tezy, że jest to przejaw kolejnej, trzeciej ?(po kredytowej i budżetowej), fazy światowego kryzysu. Faza ta potrwa kilka lat i na zasadzie sprzężenia zwrotnego uderzy w państwa rozwinięte, przede wszystkim ze względu na znaczne zaangażowanie ich banków w inwestycje na rynkach wschodzących.
Za wywołanie tego kryzysu wini się Stany Zjednoczone, które zmniejszają skalę drukowania pustego pieniądza (co prawda bardzo powoli), oraz państwa Unii Europejskiej, prowadzące zbyt rygorystyczną politykę monetarną. Uzasadnienie, jak „krwiożerczy monetaryzm" wpływa na gospodarki rozwijające się, jest proste: mniej pieniądza oznacza mniejsze zaangażowanie na tych rynkach i prowadzi do nieuchronnego krachu finansowego oraz gospodarczego.
Jak zwykle w ogólnych teoriach dotyczących wszystkiego mamy tutaj pomieszanie faktów, obronę interesów, pobożne życzenia i cudowne lekarstwa. Prawdą jest, że dotychczasowe czynniki wzrostu w Chinach i Indiach, oparte na bardzo taniej sile roboczej oraz ekspansywnej polityce państwa, nieco się wyczerpały. Kraje te w niewielkim stopniu wykorzystały swój złoty wiek do zreformowania gospodarek. Natomiast bardzo szybki dotychczasowy rozwój musiał prowadzić do przegrzania mechanizmu gospodarczego. Korekta była nieunikniona.
Osłabienie wzrostu to jeszcze nie kryzys, choć skutki statystyczne mogą być zauważalne (spadek tempa wzrostu w Chinach z 9 proc. do, powiedzmy, 6 proc. zmniejsza wskaźnik światowy o 0,5 pkt proc.), a konsekwencje dla gospodarek rozwiniętych – negatywne. Podobnie pękanie bąbla spekulacyjnego spowoduje straty dla instytucji finansowych. Ale to one wywołały ten bąbel i przez lata czerpały z niego korzyści.
Proponowane lekarstwo, niedwuznacznie sugerujące powiększanie ilości pieniądza (domyślać się można, że po to, aby wpompowywać to w banki), jest gorsze od choroby. Powodowałoby – po krótkotrwałym chorobliwym pobudzeniu – przedłużenie obecnego kryzysu.