Ja jednak czuję się jak uczeń z Ferdyrurkowej klasy prof. Pimko, który nie może się przekonać, że „Słowacki wielkim poetą był". Nie przekonuje mnie twierdzenie, że naszym wielkim sukcesem są specjalne strefy ekonomiczne. Owszem, przyciągnęły wiele inwestycji, co akurat nie jest specjalnym osiągnięciem, gdy ma się w zanadrzu specjalne ulgi i zwolnienia podatkowe. W dodatku były to często inwestycje w prostą, tanią produkcję – różnego rodzaju montownie. Owszem, SSE w wielu regionach pomogły ograniczyć bezrobocie. Powstawały tam tysiące miejsc pracy, choć głównie tych prostych i kiepsko płatnych.
Większym problemem są nierównie zasady działania w biznesie – przywileje dla firm z SSE. Przedsiębiorstwa te mają lepszy start niż konkurenci, którzy wcześniej zbudowali swoje fabryki parę kilometrów dalej.
W internetowej Wikipedii pod anglojęzycznym hasłem „specjalne strefy ekonomiczne" jest długa lista państw, które wprowadzają takie udogodnienia dla inwestorów. Obecność tam nie dodaje prestiżu. Na liście są m.in. Białoruś, Egipt, Rosja, Korea Północna, Bangladesz, Indie i Chiny, które jednak krok po kroku ograniczają przywileje dla zagranicznych firm (na co biznes skarżył się na łamach „The Wall Street Journal").
Po latach rozwoju SSE przydałby się rzetelny raport podsumowujący ich zalety i wady. Na razie cieszymy się tylko z zalet. Ciekawe, że nikt nie wymienia jednej, dość istotnej: SSE zapewniły atrakcyjne posady wielu byłym działaczom politycznym, którzy znaleźli tam przystań spokojniejszą, niż będące pod lupą mediów spółki Skarbu Państwa.