Polska stosunkowo często doświadcza powodzi – większych bądź mniejszych, jak trwająca obecnie. Jednak dotychczas nie wypracowano efektywnego systemu zarządzania tym ryzykiem. Każda powódź kończy się mało wydajną pomocą państwa.
Rynek ubezpieczeń od powodzi nie rozwiąże problemu strat – obecnie praktycznie w Polsce nie istnieje. Przyczyny są dwie: ubezpieczyciele nie chcą przejmować tego typu ryzyka, a jeżeli się na to godzą, to po bardzo wysokiej cenie. Dzieje się tak, bo koszt utrzymania rezerw na wypadek katastrofy jest kilkakrotnie wyższy niż w przypadku innych rodzajów ryzyka, a popyt na te ubezpieczenia zbyt niski, aby zapewnić opłacalność tej linii produktów.
Jak ubezpiecza się świat
W świecie jest kilka modeli podejścia do zarządzania ryzykiem katastroficznym, przy czym niekoniecznie kraje rozwinięte przodują po względem efektywności. W Wielkiej Brytanii, we Włoszech czy w Niemczech rząd udziela pomocy finansowej ofiarom katastrof ad hoc (Niemcy w 2002 r. wydali na to 8 mld euro). Rodzi to sprzeciw dużej części społeczeństwa i zniechęca do ubezpieczenia (a tym samym szkodzi rynkowi ubezpieczeń). Jednocześnie zachęca to do osiedlania się na terenach zagrożonych.
W swoim czasie postulowano, aby w Polsce wprowadzić obowiązkowe ubezpieczenie powodziowe na wzór USA, Francji, Hiszpanii czy Szwajcarii. Jego powszechność rozwiązuje problem niskiego popytu. Pozostaje jednak kwestia wysokości składek.
Składki mogą być niższe, gdy dopłaca się do nich z pieniędzy podatników (jak na Florydzie) lub gdy obowiązkiem ubezpieczenia objęci są także ci, którzy na ryzyko powodzi narażeni są w bardzo niewielkim stopniu (jak we Francji). W tym drugim przypadku składki jednak niewiele różnią się od podatku na rzecz podmiotów bardziej zagrożonych. Sprawiedliwość tych rozwiązań jest więc dyskusyjna. Poza tym nie zawsze są efektywne.