To jedno z ulubionych porzekadeł długoterminowych inwestorów, którzy przecenę akcji wykorzystują do uzupełnienia portfeli. Najprawdopodobniej także tym razem wyjdą na tym dobrze. Zasada ta nie sprawdza się bowiem tylko wtedy, gdy przecena okazuje się spektakularnym krachem. Tymczasem nie wydaje się, aby ostatnie zniżki na giełdach miały być jego początkiem.
Obawy, że główne banki centralne polityką zerowych stóp procentowych odtworzyły bańkę spekulacyjną na giełdach, która pękła z hukiem w latach 2007–2009, są wprawdzie dość powszechne. Ale, paradoksalnie, są one najlepszym dowodem na to, że nic takiego nam nie grozi. Jak uczy „tropiciel baniek" Robert Shiller, krachy rozpoczynają się zwykle wtedy, gdy na rynkach panuje powszechny entuzjazm i wszyscy dostrzegają jedynie powody do dalszych zwyżek notowań. Towarzyszy temu na ogół narracja o „nowej erze", która jakoby uzasadnia wyższe ceny aktywów.
Tymczasem dziś głównym argumentem tych, którzy przestrzegają przed nadciągającym krachem, są analogie do 2007 r. Na przykład ta, że indeksy akcji wróciły do ówczesnych poziomów (to, niestety, nie dotyczy GPW). Albo ta, że aktywność spółek w dziedzinie fuzji i przejęć jest równie duża, jak wtedy. Albo że zmienność cen aktywów jest równie niska.
A przecież w „nowej erze" dawne granice hossy byłyby bez znaczenia. Skoro tak często słyszymy, że jednak znaczenie mają, to narracja „tym razem jest inaczej" jeszcze się nie upowszechniła. Najprawdopodobniej więc mamy do czynienia z korektą, której na głównych rynkach – np. na Wall Street – bardzo dawno już nie było. Dobrze byłoby jednak wiedzieć, kiedy wznowić zakupy akcji.