To, co wczoraj premier przedstawił w Sejmie, to nie był program działań rządu, tylko wyborcze obietnice. Niestety, dość kosztowne.
Polska jest w bardzo skomplikowanej sytuacji gospodarczej. Zwiększa się ryzyko wojny bezpośrednio przy naszej granicy. Mimo likwidacji OFE nasz dług publiczny szybko rośnie. A planowany wzrost dochodów budżetowych jest zagrożony. Podobnie źle wygląda sytuacja w ZUS. I w takich okolicznościach premier zapowiada zwiększenie wydatków społecznych i zmniejszenie wysiłku zbrojeniowego.
Dziś program rządu powinien być nakierowany przede wszystkim na możliwie niski deficyt budżetu. Trzeba więc zadbać głównie o dochody. I nie chodzi o podnoszenie podatków. Przeciwnie, trzeba uwolnić przedsiębiorczość, zdjąć z firm gorset sztywnych przepisów ograniczających inwencję biznesu, stymulujących rozrost kosztownej biurokracji i okradających przedsiębiorców z cennego czasu. Wbrew pozorom to są działania przynoszące państwu realne pieniądze.
Mogę zrozumieć, że rok przed wyborami premier nie chce walczyć ze świętymi krowami, czyli wielkimi grupami społecznymi żyjącymi na koszt innych podatników. Nie ma też mowy o niepopularnej prywatyzacji. Trudno jednak zrozumieć, dlaczego nie chce wesprzeć biznesu utrzymującego nasze państwo. Niełatwo zgadnąć, dlaczego polityk jego formatu, niegdyś liberał gospodarczy, dziś stawia przede wszystkim na poparcie emerytów i najbiedniejszych grup społecznych, które zresztą rzadko biorą udział w wyborach.