To dobra okazja, by przypomnieć sobie trudne słowo „dywersyfikacja". Przez minione ponad 20 lat łatwo zapominali o nim polscy politycy odpowiadający za bezpieczeństwo energetyczne. Skutkiem jest to, że z Rosji pochodzi aż 70 proc. zużywanego przez nas gazu i ponad 90 proc. ropy. Przez to możemy w dowolnym momencie stać się obiektem politycznego szantażu.

Na początku lat 90. łudziliśmy się, że budowa gazociągu jamalskiego zapewni nam bezpieczeństwo, bo zamiast odbiorcą na końcu rury stajemy się krajem tranzytowym, który trudno odciąć, nie przerywając dostaw do Niemiec. Ta pewność sprawiła, że kolejne rządy lewicy storpedowały projekty budowy gazociągu najpierw z Norwegii, a potem z Danii do Polski. Bezpieczna struktura dostaw, którą planował gabinet Mazowieckiego  – jedna trzecia gazu z wydobycia krajowego, jedna trzecia z Rosji, jedna trzecia z innych kierunków – poszła w zapomnienie.

Z letargu wyrwała polityków dopiero budowa podbałtyckiego gazociągu North Stream, który sprawił, że polską nitkę Jamału można już ominąć. Należało jednak wtedy wejść do konsorcjum budującego North Stream, dołączyć do trzymających rękę na kurku. I zdywersyfikować w ten sposób ryzyko.

To pokazuje, że w kwestii dostaw surowców energetycznych nie powinniśmy stawiać wszystkiego na jedną kartę. Nie dajmy się uśpić wizji, że gazoport w Świnoujściu – którego budowa zresztą mocno się opóźnia – zapewni nam 100-procentowe bezpieczeństwo. Trzeba równolegle rozbudowywać istniejące i budować nowe połączenia gazowe z sąsiednimi krajami Unii. Wszystko po to, by zróżnicować kierunki zaopatrzenia. I w razie – na przykład – awarii terminalu LNG bez przeszkód sięgnąć po gaz z rynku w Europie Zachodniej czy z portów nad Adriatykiem. Bo najważniejszą nauką z przepychanek z Gazpromem jest dywersyfikacja.