Gdyby nie mało prawdopodobna, ale istniejąca groźba zabrania nam unijnych dotacji, rządzący politycy natychmiast wpędziliby nasz kraj w spiralę rozdawnictwa publicznych pieniędzy i lawinowego narastania długu publicznego.
Niemieccy przedsiębiorcy domagają się zwiększenia rządowych wydatków inwestycyjnych w celu poprawienia konkurencyjności gospodarki. Eksperci są pewni, że rząd dotrzyma dyscypliny budżetowej. Gdyby jednak Angela Merkel zgodziła się na te żądania, oznaczałoby to zwiększenie deficytu Niemiec, mielibyśmy również do czynienia z dramatycznym wyłomem w polityce jej rządu oraz całej Unii. Zapisy traktatu z Maastricht, które wymagają tego, by deficyt finansów publicznych nie przekraczał 3 proc. PKB, od dawna są martwe. Polska też ich nie dotrzymuje od długiego czasu. Łamią je nawet największe kraje, ostatnio Francja zwiększyła deficyt do 4,5 proc.
Bruksela gniewa się na nieposłusznych, ale tak naprawdę nikogo jeszcze poważnie nie ukarała. Traktat nie ma wielu zwolenników. Nikt nie chce denerwować wyborców, tnąc wydatki. Głównym obrońcą traktatu do tej pory były Niemcy – największy płatnik brukselskiego budżetu. Gdyby i oni zmienili zdanie, dyscyplina finansowa w wielu krajach poszłaby totalnie w niepamięć.
Dla nas traktat do tej pory był ważny. To właśnie po to, by dotrzymywać jego zapisów, rozwalono system emerytalny. Zamiast ciąć wydatki, ograbiono OFE, bo wydawało się to mniej bolesne. Gdyby w Brukseli zabrakło teraz największego obrońcy dyscypliny, nasi politycy natychmiast zaczęliby rozdawać przywileje, kupując za pieniądze podatników poparcie w wyborach. Początkowo dałoby to nam na pewno ożywienie gospodarcze. Potem zostałyby już tylko długi do spłacenia. Lepiej więc, by pani kanclerz pozostała żelazną damą.