Kiedy w 2008 r globalny kryzys uderzył w światową gospodarkę, organizacja krajów eksporterów ropy prosiła Rosję, wtedy drugiego pod względem wydobycia producenta, o ograniczenie pompowania. Miało to powstrzymać spadek cen surowca i ustabilizować rynek. Rosjanie odwrócili się plecami i odpowiedzieli takim zwiększeniem produkcji, że na koniec roku wyprzedzili Arabię Saudyjską.
Na fotelu lidera pozostali aż do ubiegłego roku. Wtedy już wiadomo było, że lądowe złoża jeszcze z czasów sowieckich, są w dwóch trzecich wyeksploatowane. Rozpoczynały się jednak prace na trzech nowych i wielkich zasobach lądowych, a w Arktyce Rosneft zaczął się uczyć od Exxon jak sięgać po surowiec w tak ekstremalnych warunkach.
I wszystko to toczyłoby się spokojnie w tym roku, koncerny współdziałały, budżet rosyjski pęczniał, OPEC stabilizował rynek. Ale Rosja to Rosja. Zawsze chce gdzieś rządzić. Tak więc przy pierwszej okazji, gdy u ukraińskiego sąsiada lud pogonił prorosyjską marionetkę, Kreml wsadził nogę w granicę i już tak pozostał.
Nic dziwnego, że od lat budowany na ropie rosyjski „dobrobyt" zaczął się sypać jak domek z kart. Rubel spadł na twarz z wysoka, sankcje dobiły największych dostawców budżetowych wpływów; Amerykanie porzucili Arktykę i Rosneft. I jak by tego było mało, ropa zaczęła tanieć na łeb na szyję.