Podobno Superman, aby zachować klasę i styl zawsze przybywa w ostatniej chwili. W ostatniej chwili nie oznacza jednak o pięć minut za późno. Bo wtedy z nadczłowieka zamienia się w jegomościa, który spóźnia się na pociąg i na pocieszenie stwierdza „lepiej późno niż wcale". Trudno nie odnieść wrażenia, że w takiej sytuacji znaleźli się autorzy ubiegłotygodniowego porozumienia pomiędzy Ministerstwem Zdrowia a lekarzami z Porozumienia Zielonogórskiego.
W obronie czyich interesów?
Piętnaście procent zamkniętych przez tydzień poradni, stres pacjentów, nakręcana przez media panika, inwektywy. Aby rozwiązać to wszystko, wystarczyło piętnaście godzin rozmów.
To charakterystyczne, że w sprawie zielonych kart, pozwalających pacjentom z podejrzeniem nowotworu na omijanie kolejek, zdecydowano się na powołanie zespołu, który dopracuje szczegóły rozwiązania. W przypadku przeniesienia części opieki dermatologicznej i okulistycznej wystarczyło się zgodzić na szczegółowe ustalenie, jakich dokładnie schorzeń będzie to dotyczyło. Wygląda więc na to, że sukces osiągnięto dzięki temu, że w ogóle zaczęto normalnie rozmawiać. Czy naprawdę tych spraw nie dało się przegadać wcześniej? Kompleksowo, bez pośpiechu i stresu?
Lekarze nasłuchali się na swój temat wiele przykrych słów, także od mediów. Czy słusznie? Słyszeliśmy na przykład, że szantażują ministerstwo co roku. Na 11 lat istnienia Porozumienia Zielonogórskiego zamykanie gabinetów zdarzyło się trzykrotnie. Słyszeliśmy, że lekarzom nie zależy na losie pacjenta. Więc komu ma służyć wynegocjowana przez nich rezygnacja ministerstwa z nałożenia obowiązku wybierania lekarza rodzinnego przy każdej kolejnej wizycie przez osoby pracujące na innych umowach niż stałe? Dzięki temu uniknęliśmy oczywistej dodatkowej biurokracji i galimatiasu w NFZ. A komu ma – jak nie pacjentom – służyć postulat powołania instytucji koronera, który będzie stwierdzał zgon? Dzięki temu nie będzie się tym zajmował lekarz rodzinny w czasie, kiedy pod jego gabinetem będzie rosła kolejka.
Pośpiechu można uniknąć
W tym miejscu trzeba zadać kluczowe pytanie – czy naprawdę nie można rozmów rozpocząć wcześniej, np. w październiku? Dlaczego ministerstwo upiera się od lat, że umowy trzeba negocjować co rok, zawsze pod presją czasu? Czy projekty umów muszą być dostępne na ostatnią chwilę? I najważniejsze – dlaczego urzędnik, a za nim część mediów wciąż wierzą, że wiedzą lepiej, niż ten, którego dotyczy dana decyzja?