Stąd zalew mocnych „piw" (z litości nie będę wymieniał ich marek i nazw ich producentów), których puszka kosztowała 2 zł, a czasem nawet znacznie mniej. A że te specyfiki smakowały... hmm – średnio? Trudno. Produkowane były i sprzedawały się masowo, więc koncerny zarabiały i były zadowolone. Do czasu.

Taki rynek, stworzony przez największych graczy, przez lata dusił jakiekolwiek próby rozwinięcia skrzydeł przez mniejsze, regionalne browary. Parę lat temu okazało się jednak, że polski piwosz może wydać więcej i chce napić się czegoś innego niż któregoś z tanich lagerów, które, choć produkowane pod wieloma nazwami przez trzy dominujące koncerny, różnią się od siebie głównie etykietą. Rzemieślnicze i kontraktowe browary zaczęły zdobywać grono wiernych sympatyków i coraz więcej Polaków chciało spróbować stouta, bittera, witbiera, IPA czy AIPA.

Zmiany dostrzegli też najwięksi gracze, a właściwie uzmysłowiła im je spadająca sprzedaż, związana z odpływem części klientów szukających bardziej wyrafinowanych napojów. Zaczął się wyścig na nowości: piwa smakowe, owocowe, a wreszcie „udające" regionalne czy rzemieślnicze. Sprzedawane drożej, miały się stać receptą na topniejące marże. Ostatnie zmiany na naszym piwnym rynku pokazują jednak, że nie była to recepta skuteczna. Jego liderem została właśnie marka Żubr, wyprzedzając tyskie. Czyli znowu piwo tańsze okazuje się „lepsze", nawet wśród masowych produktów.

Piwna historia zatacza koło? Nie do końca. Nad Wisłą działa znów ponad 100 warzelni, wiele z nich dobrze sobie radzi, rozwija działalność i zwiększa sprzedaż. I chociaż rzemieślnicze browary to wciąż rynkowa nisza (i tak pozostanie), jest ona coraz większa i lepiej zagospodarowana. A klient ma wreszcie prawdziwy wybór, który nie ogranicza się do odpowiedzi na pytanie: tyskie czy żubr?