Jeszcze w styczniu, minister przekonywał w Senacie, że luka w całym systemie finansów publicznych w 2014 r. wynieść może ok. 3 proc. PKB, a może nawet nieco mniej (choć nie był to podstawowy scenariusz resortu). Taki wynik byłoby sporym sukcesem, bo oznaczałby, że udało się dosyć mocno zbić deficyt z 4 proc. w 2013 r.

W lutym Mateusz Szczurek przyznał, że o 3 proc. PKB nie ma co marzyć, a istnieje ryzyko, że będzie to więcej niż 3,3 proc. PKB. W marcu już podkreślał, że deficyt ukształtuje się bliżej 3,6 proc. niż 3,3 proc. PKB.

Wkrótce GUS opublikuje oficjalne dane na ten temat, więc jest nadzieja, że minister Szczurek już nie będzie z miesiąca na miesiąc podwyższał swoich prognoz. Warto jednak zastanowić się, skąd taka zmiana opinii. Sam zainteresowany uzasadnia to np. wypłatą 3,2 mld zł klientom dwóch upadłych SKOK-ów przez Bankowy Fundusz Gwarancyjny. Czy zmianami w unijnej metodologii, w efekcie których sektor publiczny jeszcze się poszerzył. Trudno jednak oprzeć się wrażaniu, że minister nie do końca wie, czy jeszcze do niedawna nie wiedział, jak wiele pieniędzy przypływa poza budżetem centralnym czy budżetami samorządów – między różnymi instytucjami i funduszami. Czyli inaczej mówiąc, jak bardzo kreatywny stał się polski system w zapisywaniu różnych wydatków „pod kreską". Wierzę jednak, że ewolucja poglądów ministra Szczurka co do wysokości deficytu finansów publicznych wynika z pewnego braku doświadczenia i rzeczywiście szybko zmieniającej się rzeczywistości, a nie utraty kontroli resortu nad tym, co się dzieje w polskich finansach publicznych.