Wskaźnik cen konsumpcyjnych (CPI), główna miara inflacji w Polsce, wzrósł w grudniu o 6,2 proc. rok do roku, najmniej od września 2021 r., po zwyżkach o 6,6 proc. w poprzednich dwóch miesiącach – podał w poniedziałek GUS, korygując nieznacznie w górę swój wstępny szacunek z początku stycznia. Rewizja danych nie zmieniła szerszego obrazu procesów inflacyjnych: pod koniec roku wzrost cen konsumpcyjnych wyhamował mocniej niż zakładała większość ekonomistów. To z kolei wyraźnie wpłynęło na ich prognozy na najbliższe miesiące. Od dawna jasne było, że wysoka baza odniesienia sprzed roku sprawi, że w I kwartale inflacja będzie nadal opadała. Mało kto jednak wierzył, że znajdzie się w okolicy celu NBP, czyli 2,5 proc. z dopuszczalnymi odchyleniami o 1 pkt proc. w każdą stronę. Obecnie zaś niektórzy analitycy sądzą, że w marcu CPI wzrośnie o niewiele ponad 2 proc.
Jeszcze jesienią prezes NBP Adam Glapiński przedstawiałby taki spadek inflacji jako wielki sukces polityki pieniężnej, choć zarówno wtedy, jak i dzisiaj, jasne było, że jej najważniejszym hamulcem jest sytuacja na rynkach surowcowych w połączeniu właśnie z czynnikami czysto statystycznymi, tzn. wysoką bazą odniesienia. Oczywiste też było, że inflacja jest w pewnym stopniu uśpiona przez tarczę antyinflacyjną i przyspieszy, gdy tylko rząd zdecyduje się na przywrócenie do 5 proc. stawki VAT na podstawowe artykuły żywnościowe oraz częściowe choćby odmrożenie cen nośników energii elekektrycznej (prąd, gaz). Wiadomo było również o tym, że presja na wzrost cen wynikająca z sytuacji w polskiej gospodarce, w szczególności zaś z szybkiego wzrostu płac i ożywienia popytu konsumpcyjnego, będzie wygasała bardzo powoli. Wskazywały na to prognozy tzw. inflacji bazowej, nie obejmującej cen paliw, żywności i energii, która w 2024 r. miała być wyższa niż inflacja CPI.
Czytaj więcej
Mimo spadku liczby promocji, i to aż o 19 proc., ceny w grudniu rosły wolniej niż w listopadzie. To efekt działań sieci handlowych, które hamują wzrost, bojąc się, że klienci jeszcze mocniej złapią się za kieszeń i ograniczą zakupy.
Takie perspektywy inflacji nie przeszkodziły Radzie Polityki Pieniężnej na znaczącą obniżkę stóp procentowych we wrześniu ub.r. (o 0,75 pkt proc.) i kolejną (o 0,25 proc.) w październiku, tuż przed wyborami parlamentarnymi. Wielu ekonomistów wskazywało wtedy, że te decyzje nie mają żadnego uzasadnienia w świetle prognoz samego NBP, które nie dają szans na trwały powrót inflacji do celu banku centralnego w horyzoncie oddziaływania polityki pieniężnej. Dzisiaj prezes NBP Adam Glapiński i przychylna mu większość członków Rady Polityki Pieniężnej zdaje się przyznawać, że ich przedwyborcze decyzje nie miały wiele wspólnego z troską o przywrócenie inflacji do celu. W listopadzie RPP przerwała cykl obniżek stóp procentowych wskazując, że po wyborach niepewność dotycząca polityki fiskalnej oraz losów tarczy antyinflacyjnej nie pozwala na łagodzenie polityki pieniężnej.
Na konferencji po styczniowym posiedzeniu RPP prezes Glapiński akcentował przede wszystkim to, że spadek inflacji na przełomie I i II kwartału br. będzie przejściowy i nie wykluczył tego, że później konieczne mogą być podwyżki stóp procentowych. W takim samym tonie wypowiedział się Ireneusz Dąbrowski, członek Rady uchodzący za wyraziciela poglądów prezesa NBP. Niepewność co do ścieżki inflacji, na którą obaj wskazują, jest dziś nie mniejsza niż niepewność co do intencji i decyzji RPP. ∑