W zeszły czwartek nasza drużyna narodowa dowiodła, że w pełni zasługuje na miłość i zaufanie polskich kibiców, pokonując po ciężkiej walce Wyspy Owcze. Jest to sukces niezwykle cenny, bo – po przegranych z Czechami i Mołdawią – porażka z tak trudnym przeciwnikiem jak Wyspy Owcze mogła oznaczać spadek na niekomfortowe ostatnie miejsce w grupie eliminacyjnej ME. Niestety, nawet największa beczka miodu może też zawierać łyżeczkę dziegciu. Przekonaliśmy się o tym trzy dni później, kiedy reprezentacja przegrała z Albanią. Nie ma jednak co się martwić: symulacje jasno wskazują, że wbrew głosom krytyków sytuacja jest znakomita. Ponieważ do finałów mistrzostw awansują dwie drużyny z grupy, wystarczy, że nasza reprezentacja wygra pozostałe trzy mecze, Czesi połowę swoich meczów przegrają, Albańczycy wygrają co najwyżej jeden, a Mołdawianie najwyżej dwa, a osiągniemy w pełni zasłużony sukces. Oczywiście pod warunkiem, że nie przegramy za miesiąc wyjazdowego meczu z Wyspami Owczymi, bo wtedy sytuacja nieco się skomplikuje.
Drugie zwycięstwo zostało ogłoszone kilka godzin wcześniej przez prezesa NBP. Jak mówił, był to szczęśliwy dzień i „nie zdziwiłby się ulicznym pochodom na mieście” (można by je połączyć z radosnymi pochodami kibiców po triumfie nad Wyspami Owczymi). Powód? Prezes ogłosił koniec wysokiej inflacji. Inflacja została w Polsce ostatecznie pokonana, znacznie szybciej niż w USA czy strefie euro, gdzie banki centralne nadal się nią martwią i są wciąż gotowe podwyższać stopy procentowe. U nas można je spokojnie obniżać (zwłaszcza przed połową października), bo wprawdzie według danych GUS jest nadal na poziomie dwucyfrowym, ale nie ma się czym martwić. Symulacje jasno wskazują, że wkrótce spadnie do 8,5 proc., a „dzienne dane NBP pokazują, że jest już jednocyfrowa” (dzienne dane o inflacji nie istnieją, bo zbieranie 240 tys. odczytów cen 1500 różnych produktów jest tak pracochłonne, że GUS robi to tylko raz w miesiącu). Niestety, i tu nie zabrakło malutkiej łyżeczki dziegciu: w ciągu pięciu dni od decyzji NBP złoty stracił 3,5 proc. wartości, oddając wszystko to, co z mozołem wypracował w ciągu poprzedniego półrocza.
W sprawie szans naszych piłkarzy na awans nie będę się wypowiadać (kilka lat temu, po kolejnej kompromitacji, zaproponowałem, by wystawiać w eliminacjach drużynę czysto amatorską: wyniki osiągnęłaby podobne, a zaoszczędziłaby nam wstydu, nie kosztowałaby grubych milionów i mogłaby być dobrą promocją sportu). Jednak na temat inflacji mam parę słów do powiedzenia.
Obserwowany od marca spadek dynamiki cen wynikał niemal wyłącznie ze spadku światowych cen paliw i żywności (odwrotności procesu przyspieszania inflacji po agresji na Ukrainę, nazywanego przez rządzących putinflacją). Tymczasem nasza własna, generowana wewnątrz kraju inflacja ma się jak najlepiej: po wyłączeniu z rachunku zmian cen paliw i żywności też spadła, ale tylko z 12 do 10 proc. Inflację, zwłaszcza w sektorze usług, napędzają rosnące w dwucyfrowym tempie płace, co świadczy o bardzo powoli opadających oczekiwaniach inflacyjnych. Jeśli dodać do tego rozrzutność rządu, możliwe dalsze osłabienie złotego i rosnące na nowo ceny ropy, zamiast dalszego spadku obawiam się w końcu roku (oczywiście po 15 października) ustabilizowania się inflacji na poziomie między 7 a 9 proc. Taka inflacja, jak już raz się utrwali, może nas gnębić latami.
Głównym obowiązkiem NBP jest niedopuszczenie do utrwalenia się wysokiej inflacji. Wymaga to skutecznej polityki, a warunkiem skuteczności jest całkowita apolityczność i wysoka wiarygodność banku centralnego. Wygląda ona dziś tak, jak wygląda, a pełne otuchy słowa prezesa wprawdzie podnoszą nas na duchu, ale naprawdę mogą nie wystarczyć.