Po pierwsze, przyniosło nam potworne upały na przemian z burzami, a w wielu obszarach świata katastrofalne pożary lasów. Ktoś mógłby zauważyć, że to nie ekonomia, ale meteorologia. Obie dziedziny nauki wiele łączy: według popularnego powiedzonka Bóg stworzył ekonomistów po to, by poprawić wizerunek meteorologów (chodzi oczywiście o niezawodność prognoz). Ale to, co je łączy najbardziej, to gospodarcze konsekwencje kryzysu klimatycznego. Zjawisko ocieplenia klimatu, zwłaszcza na północnej półkuli, nie budzi już chyba wątpliwości. Rekordowo gorące lato, po rekordowo ciepłej zimie (niemal plus 20 stopni w styczniu!), każe przypuszczać, że rok 2023 zapewne zapisze się jako najcieplejszy rok w sięgającej już niemal półtora wieku historii systematycznych pomiarów. Jeśli to się potwierdzi, lata 2014–2023 okażą się dziesiątką najgorętszych lat zarejestrowanych w historii.
Jeszcze do niedawna wspomnienie o zmianach klimatycznych wywoływało w Polsce głównie żarty na temat tego, że nad Bałtykiem będą rosły palmy i nie trzeba będzie szukać słońca nad ciepłymi morzami. Myślę, że coraz więcej osób rozumie – a tegoroczne lato wielu osobom to uświadomiło – że gospodarcze efekty zmian klimatycznych nie są najlepszym tematem do żartów. Że nie chodzi o palmy nad Bałtykiem, ale o katastrofalne susze, apokaliptyczne burze i trudne do wyobrażenia klęski żywiołowe. A w konsekwencji nie tylko o wyższe rachunki za prąd, ale również o ogromne fale emigrantów uciekających do Europy z zagrożonych głodem obszarów Afryki i Azji. Fal tych nie powstrzyma ani referendum, ani nawet płot na granicy. A koszty gospodarcze tego wszystkiego będą niesłychanie wysokie.
Po drugie, lato przyniosło nam drożyznę. Zarówno Polacy, jak inni Europejczycy wymieniają się informacjami o tym, jak zaszokował ich wzrost cen. Podobne spostrzeżenia mają też Amerykanie. Przyzwyczajeni do pewnego standardu wypoczynku ludzie raptem zobaczyli, że ceny hoteli, kwater, biletów do atrakcji turystycznych, posiłków w restauracjach i barach wzrosły. I to wzrosły często w sposób szokujący, zarówno w Tatrach i nad Bałtykiem, jak w Alpach i nad Morzem Śródziemnym. Ceny usług turystycznych reagują oczywiście na wzrost kosztów (wyższa cena paliwa zużywanego przez samoloty to oczywiście wyższa cena biletów lotniczych) i na ogólny wzrost poziomu cen, choć akurat w niezbyt silnie dotkniętej efektami wojny Europie południowej był on znacznie niższy niż gdzie indziej. Ale tym razem chodzi o coś więcej, o ograniczoną podaż usług przy gwałtownie zwiększonym po pandemii popycie i o wszechobecny problem rosnących kosztów pracy. Ograniczone w ostatnich latach inwestycje w hotelarstwie, przeciążone do granic ostateczności lotniska, zatłoczone drogi, kolejki przed restauracjami w oczekiwaniu na stoliki, a potem (już przy stoliku) na obsługę, kolejki do popularnych zabytków – wszystko to każe zadać sobie pytanie, czy przypadkiem era względnie tanich, masowych wyjazdów wakacyjnych nie zaczyna się już kończyć.
Wyraźnie widać, że schyłkowy okres lata wywołał u mnie refleksje raczej smętne i pesymistyczne. No cóż, tak to już zawsze jest, kiedy kończą się wakacje. Ale nie traćmy ducha! Przed nami jesień. Może nie będzie dużo lepsza od lata, ale na pewno znacznie, znacznie ciekawsza.