Tomasz Bęben: Absurdy prawne hamują rozwój nowych technologii

Archaiczne przepisy właściwie uniemożliwiają rozwijanie w Polsce technologii pozwalających na wspomaganie kierowcy, czyli na automatyzację kierowania pojazdami.

Publikacja: 07.04.2023 03:00

Tomasz Bęben: Absurdy prawne hamują rozwój nowych technologii

Foto: Adobe Stock

w 1865 r. brytyjski parlament uchwalił ustawę Locomotives Act. Wprowadziła ona zakaz poruszania się po drogach omnibusów parowych bez asysty osoby biegnącej w odległości 60 jardów, tj. ok. 55 m przed pojazdem. Człowiek ostrzegający przed omnibusem musiał trzymać w ręku czerwoną chorągiewkę, a w nocy latarnię. Dlatego prawo znane jest bardziej jako tzw. ustawa o czerwonej fladze. Dla ścisłości warto dodać, że goniec nie musiał odznaczać się wyjątkową kondycją, ponieważ ustawodawcy ograniczyli prędkość omnibusu do 3 km/h w mieście i 6 km/h poza miastem.

Z dzisiejszej perspektywy XIX-wieczne brytyjskie prawo wygląda absurdalnie. Tym większym zaskoczeniem dla wielu osób może być fakt, że w XXI-wiecznej Polsce obowiązują przepisy w swojej konstrukcji i funkcjonalności zadziwiająco przypominające brytyjskie rozwiązania sprzed 158 lat, a nawet je przerastające. Dotyczą one testów drogowych dla technologii automatyzujących funkcje kierowania pojazdami.

Polska rzeczywistość

Nad technologiami automatyzującymi kierowanie pojazdami od wielu lat pracują naukowcy. Aby z nich korzystać na co dzień, konieczne są testy w warunkach drogowych. Takie testy to codzienność w krajach wysokorozwiniętych, a nawet w sąsiednich Czechach. Niestety, bariery prawne w praktyce uniemożliwiają ich przeprowadzanie w naszym kraju.

W Polsce każdy test takiej technologii wymaga uprzedniego złożenia wniosku określającego konkretną datę i godzinę oraz trasę przejazdu. Testowane auto musi posiadać specjalne tablice rejestracyjne. Szkopuł w tym, że ich uzyskanie możliwe jest jedynie w przypadku pierwszej rejestracji. W praktyce oznacza to, że do jazd testowych trzeba specjalnie nabyć w tym celu auto, co oczywiście generuje koszty.

Ale to dopiero początek prawnych absurdów. Przepisy uniemożliwiają np. wynajęcie zawodowego kierowcy do prowadzenia samochodu testowego. Ponadto testy wymagają konsultacji społecznych. Mieliśmy w Polsce sytuację, gdy zarządzono je, pomimo iż przejazd testowy miał się odbyć na odcinku autostrady A4 Kraków–Rzeszów zarządzanej przez Generalną Dyrekcję Dróg Krajowych i Autostrad. Wiązało się to z zamieszczeniem ogłoszenia na stronie internetowej GDDKiA. W konsultacjach mógł wziąć udział każdy właściciel działki sąsiadującej z autostradą i każdy mieszkaniec gminy, przez którą przebiega planowana trasa przejazdu. Oczywiście każdy zainteresowany mógł – nawet bez podania przyczyny – odmówić zgody na testowy przejazd.

Kolejnym etapem procedury ubiegania się o możliwość przeprowadzenia testów jest pozytywna opinia wojewódzkiego komendanta policji z województwa lub województw, przez które przebiegać ma trasa przejazdu. Do jej uzyskania wymagane jest zastosowanie dodatkowych oznaczeń i zabezpieczeń pojazdu (np. kolumna policji, wynajęta firma transportowa pilotująca przejazd, kolumna oznaczonych pojazdów). W efekcie auto testowe staje się „uprzywilejowanym”, co de facto przeczy idei testu. Jego sensowność polega bowiem na odwzorowaniu naturalnych i rzeczywistych warunków.

Przed złożeniem wniosku trzeba ponadto wykupić ubezpieczenie OC. Problem w tym, że obecnie żadna firma nie ma takiego ubezpieczenia w swojej ofercie. Nawet jednak uzyskanie OC nie daje żadnej gwarancji zgody na przejazd testowy.

Zawiłe przepisy

Przeszkodą dla testowania nowoczesnych technologii są też kwestie podatkowe. Obecne przepisy ustawy o podatku akcyzowym w odniesieniu do pojazdów wykorzystywanych do badań i jazd testowych są bardzo nieprecyzyjne i pozwalają traktować pojazdy testowe jako zwyczajne samochody osobowe. Brak jasności w przepisach pozostawia zbyt szeroki margines dla interpretacji przez administrację skarbową.

Można zrozumieć, że u podstaw zawiłych rodzimych przepisów dotyczących testów stały względy bezpieczeństwa. Tyle że finalny efekt jest zupełnie nieadekwatny do skali rzeczywistego zagrożenia. Nie mówimy tutaj bowiem o testowaniu pojazdów autonomicznych, tylko o testowaniu technologii automatyzujących kierowanie pojazdem, za który przez cały czas trwania jazdy odpowiada kierowca. Autonomiczność pojazdów określa się w skali od jednego do pięciu, gdzie „1” oznacza minimalne wsparcie kierowcy (wykonywanie przez system wspierający kierującego czynności, takich jak: kierowanie albo przyspieszanie/zwalnianie, z użyciem informacji o środowisku jazdy), a dopiero „5” oznacza pojazd całkowicie pozbawiony wsparcia człowieka.

Przejazdy pojazdów w pełni autonomicznych oglądamy niekiedy na filmach z krajów zachodnich. Tymczasem codzienność – nawet w słonecznej Kalifornii – to jazdy testowe, w których bierze udział człowiek jako kierowca. Absurdalność polskich rozwiązań polega właśnie na tym, że wszystkie jazdy testowe, niezależnie od skali i stopnia autonomiczności, traktuje się jednakowo, podczas gdy na obecnym etapie w Polsce testowane są technologie automatyzujące do poziomu „4” autonomiczności.

Niewykorzystane szanse

Pojazdy autonomiczne to jeden z głównych trendów we współczesnej motoryzacji. Analitycy McKinsey szacują, że do 2035 r. technologie automatyzujące pojazdy zwiększą w skali globalnej dochód o 300–400 mld dol. rocznie. Wbrew pozorom nie chodzi o oszczędności na zatrudnianiu kierowców. Auta autonomiczne mogą np. umożliwić mobilność osobom starszym lub niepełnosprawnym, niezdolnym do samodzielnego prowadzenia, a także zmniejszyć ryzyko wykluczenia komunikacyjnego mieszkańców obszarów o słabo rozwiniętej sieci transportu publicznego. Technologie zwiększą też bezpieczeństwo w transporcie, a więc ograniczą liczbę wypadków, ludzkich tragedii i związanych z tym kosztów.

Skala szans i korzyści związanych z automatyzowanym transportem jest na tyle duża, że uzasadnia wyścig technologiczny. Niestety polskie centra badawczo-rozwojowe nie mogą w nim w pełni uczestniczyć. Traci na tym nasza branża motoryzacyjna, która w ostatnich kilkudziesięciu latach stała się jednym z kół zamachowych gospodarki. Wytwarza ona 8 proc. polskiego PKB i odpowiada za 13,5 proc. wartości eksportu.

W niektórych kręgach panuje przekonanie, iż polski sektor automotive jest głównie dostawcą przysłowiowych śrubek dla fabryk samochodów w Europie Zachodniej. Jest to pogląd nieprawdziwy i krzywdzący. Jedna z firm należących do naszego stowarzyszenia zainwestowała w Polsce 4,3 mld zł. W kilku polskich fabrykach zatrudnia około 5,5 tys. pracowników, z czego 2,5 tys. to wysoko wykwalifikowani inżynierowie. Pracują oni m.in. nad technologiami pojazdów autonomicznych. Szkolą pracowników w innych filiach firmy na całym świecie i są delegowani do przeprowadzania testów w ponad 70 krajach świata.

Potrzeba dobrej woli

Nie jest to jedyna firma w Polsce pracująca nad tego typu technologiami. Polskie centra badawcze firm motoryzacyjnych mają realne szanse stać się wiodącymi europejskimi, a nawet światowymi ośrodkami w zakresie rozwoju systemów aktywnego bezpieczeństwa i pojazdów autonomicznych. Niektóre z nich dysponują już nawet flotą kilkudziesięciu samochodów testowych. Badania polskich inżynierów nad zaawansowanymi systemami wspierania kierowców (ADAS) oraz technologiami dla pojazdów autonomicznych obejmują działania zmierzające do poprawy bezpieczeństwa na drogach publicznych. Co istotne, działalność B+R jest w dużej części finansowana ze środków własnych przedsiębiorstw.

Mamy więc w Polsce potencjał do wykorzystania, który jest niestety hamowany przez bariery prawne i administracyjne. Rozwiązanie problemu wymaga paradoksalnie jedynie odrobiny dobrej woli, nie zaś tworzenia od podstaw skomplikowanego systemu regulacji ruchu pojazdów w pełni autonomicznych. Wystarczy już samo doraźne „odblokowanie” możliwości testowania pojazdów z zaawansowanymi technologiami wspomagania kierowcy.

Autor jest dyrektorem zarządzającym Stowarzyszenia Dystrybutorów i Producentów Części Motoryzacyjnych

w 1865 r. brytyjski parlament uchwalił ustawę Locomotives Act. Wprowadziła ona zakaz poruszania się po drogach omnibusów parowych bez asysty osoby biegnącej w odległości 60 jardów, tj. ok. 55 m przed pojazdem. Człowiek ostrzegający przed omnibusem musiał trzymać w ręku czerwoną chorągiewkę, a w nocy latarnię. Dlatego prawo znane jest bardziej jako tzw. ustawa o czerwonej fladze. Dla ścisłości warto dodać, że goniec nie musiał odznaczać się wyjątkową kondycją, ponieważ ustawodawcy ograniczyli prędkość omnibusu do 3 km/h w mieście i 6 km/h poza miastem.

Pozostało 92% artykułu
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację