W PKO BP miała miejsce kolejna zmiana prezesa zarządu. Chociaż odbyło się to w trybie kapturowym (czyli tajne przez poufne), do informacji publicznej przeniknęło, że kandydatów było co najmniej trzech. Można przypuszczać, że faktycznie było ich znacznie więcej, ale nie mając pewności, że frakcja polityczna, która im to proponuje, ma szansę przeforsować kandydaturę w ostatecznym wyborze, nie ujawniali tego zamiaru nawet wobec swoich najbliższych.
Trzy i pół miesiąca na prezesa
Można łatwo policzyć, że to czwarty prezes od czerwca 2021, czyli w ciągu 14 miesięcy. Daje to średnio trzy i pół miesiąca na jednego/ną menedżera/menedżerkę, przy całej umowności określenia „średnia”. Znając mechanizmy i zwyczaje panujące na „rynku pracy” top managementu (a byłem w tej grupie przez kilkanaście ostatnich lat), można przypuszczać, że w okresie tych 14 miesięcy kilkunastu czołowych menedżerów polskiej bankowości ubiegało się lub wyrażało zainteresowanie byciem prezesem PKO BP.
Adrenalina jak na rodeo
„Igrzyska” wokół obsadzania stanowiska prezesa PKO BP oceniam jako ważne zjawisko biznesowo-polityczne. Czołowym polskim menedżerom bankowym (ale ostatni przykład pokazuje, że nie tylko bankowym) daje poczucie wielkich szans, noszenia buławy nie tyle w plecaku, co w dyplomatce. Udział w tym jest tym bardziej bezpieczny, że przegrana w tak upolitycznionej grze nie hańbi.
Prezesom, którym udało się wygrać, daje duży zastrzyk adrenaliny, porównywalny z rodeo, z tym że tam czas jest mierzony w sekundach, a tu w miesiącach. Politykom daje to poczucie wielkiej władzy i jest zarazem, w ich mniemaniu, wyrazem głębokiego zaangażowania i troski o blask perły w koronie polskiej gospodarki. Dla konkretnej frakcji politycznej przegrana w jednej edycji może się odwrócić w następnej w zwycięstwo, a taka szansa pojawia się dość często, co widać z powyższej statystyki.
W końcu dla mediów jest to niesamowita gratka, bo daje możliwość spekulacji, analiz, dojścia do źródeł, dowiedzenia się czegoś w pierwszej kolejności itd.