Ostatnie spadki na giełdach wyraźnie pokazały, że obawiają się one wyboru miliardera z Nowego Jorku na 45. prezydenta USA. Nic dziwnego – jego program wyborczy to według wielu ekonomistów przepis na katastrofę gospodarczą, i to w skali globalnej. Jego pomysły na administracyjne ograniczenie chińskiej konkurencji na amerykańskim rynku to dobry sposób na szybkie zburzenie obecnego ładu światowego. Co gorsza, republikański kandydat nie ma pomysłu, czym go zastąpić.
Jeszcze parę lat temu, gdyby ktoś w Ameryce przedstawiał taki plan, nie miałby szans nawet na partyjną nominację do wyborów. Dziś jednak notowania Trumpa stoją bardzo wysoko. Najwyraźniej do społeczeństw obrażonych na elity nie przemawiają argumenty ekonomiczne. Zresztą podobnie było w Wielkiej Brytanii, gdzie większość obywateli głosowała za Brexitem, mimo że wiążą się z nim poważne zagrożenia dla wyspiarskiej gospodarki i w konsekwencji dla poziomu życia jej mieszkańców.
Nie łudźmy się, że wywołane wyborem Trumpa ewentualne perturbacje gospodarcze w USA nie wpłyną na Polskę. Tylko pozornie nasza chata z kraja. To, co się stanie, lepiej obrazuje powiedzenie, że gdy silny ma katar, słaby walczy z zapaleniem płuc. A nasza gospodarka jest względnie słaba.
Jeżeli kłopoty dotkną największe światowe gospodarki (USA i Chiny), ucierpi cały świat, a szczególnie państwa średnie. Wyobraźmy sobie, że nagle załamuje się eksport, który napędza polski wzrost gospodarczy. Wyobraźmy sobie, że uciekają inwestorzy i śladem zachodnich giełd również na naszym parkiecie załamują się kursy. Tylko ktoś bardzo niefrasobliwy może mówić, że w takiej sytuacji ucierpią „jedynie firmy i najbogatsi". W rzeczywistości stracą przede wszystkim ci, którzy żyją z pensji oraz z kasy państwa: na przykład emeryci czy nauczyciele.
Nie twierdzę, że Hillary Clinton jest idealną, zatroskaną o Polskę kandydatką. Program tej pani ma – delikatnie mówiąc – wiele wad, ale jest przewidywalny. Tymczasem propozycje Trumpa mogą być groźne dla całego świata. I dlatego Polacy nie powinni mu życzyć sukcesu.