Być może dzięki nowej możliwości odliczania kosztów kwalifikowanych na działalność badawczo-rozwojową i kosztów zatrudnienia pracowników działów badań i rozwoju rzeczywiście zacznie się coś zmieniać w filozofii prowadzenia przedsiębiorstw w kraju, w którym dziś jeszcze wciąż za wielki sukces uważane jest uruchamianie każdej większej przemysłowej fabryki. O tym, jak bardzo takich rozwiązań potrzebujemy, krzyczą statystyki. Jak podawało Deloitte, w 2016 roku odsetek firm deklarujących przeznaczanie na działalność badawczo-rozwojową ponad 3 proc. obrotów spadł z 48 do 33 proc., co uplasowało nas na dalekim miejscu w zestawieniu krajów Europy Środkowej (średnia dla nich wynosiła 46 proc.).
Polskie firmy relatywnie niechętnie zatrudniają badaczy, więc nawet jeśli student mądrze zaplanuje karierę z myślą o dziale B+R w firmie z jakiegoś interesującego go sektora, zazwyczaj musi się szybko pogodzić z realiami i poskromić ambicje bądź szukać pracy za granicą.
Dobra wiadomość jest taka, że nowa ustawa o innowacyjności, która jesienią trafi do Sejmu, ma wreszcie szansę to zmienić. Na pewno nie zostaniemy dzięki niej od razu drugim Izraelem ani Koreą Południową, bo taki proces musi trwać i – żeby rzeczywiście widać było jego skutki – zmienić mentalność całego społeczeństwa. Pozytywne jest jednak to, że małych, startujących firm nastawionych na innowacyjne rozwiązania i sposoby prowadzenia biznesu jest w Polsce coraz więcej. We współpracy z zachęconymi do doinwestowywania B+R molochami mogą przyspieszyć konieczne zmiany, byśmy podsumowując kolejną dekadę wolnego rynku w Polsce, nie pisali już w „Rzeczpospolitej", że w kolejnej trzeba się wreszcie rozprawić z ekstensywnością polskiej gospodarki.