Znajdujemy się w przededniu największej w historii polskiego budownictwa kumulacji inwestycji – ostrzegał niedawno na naszych łamach dr Damian Kaźmierczak, główny ekonomista Polskiego Związku Pracodawców Budownictwa. Przeplatające się klęska niedoboru i nadmiar urodzaju to niestety rzeczywistość, w jakiej funkcjonujemy od wielu lat, jeśli chodzi o duże inwestycje infrastrukturalne finansowane ze środków publicznych. Przekleństwem jest brak płynnego przechodzenia między unijnymi budżetami. Im dłuższa posucha w przetargach, tym agresywniejsze później zachowanie generalnych wykonawców i konkurowanie ceną. To niebezpieczne, bo kiedy rynek inwestycji wraca do aktywności, w związku ze zwiększonym popytem w naturalny sposób rosną ceny materiałów i wykonawstwa. Nowe przetargi uwzględniają te realia, ale wiele wcześniejszych, wygranych niską ceną, staje się nierentownych.

Czytaj więcej

Zator na budowach. Znów grożą szok cenowy i paraliż

W najnowszym sezonie na styku dwóch perspektyw budżetowych sytuacja jest szczególnie trudna. Eskalacja napięcia z Brukselą powoduje, że wciąż nie napłynęły do Polski pieniądze z Funduszu Odbudowy. To przesuwa ogłaszanie przetargów – sytuację najboleśniej odczuwa kolej. Ponadto globalna pandemia postawiła rynek materiałów budowlanych na głowie. Koszty wystrzeliły, ale co gorsza, pozrywane łańcuchy dostaw spowodowały, że spadła dostępność materiałów. Problemów jest więcej. Firmy budowlane od dawna narzekają na brak wykwalifikowanych pracowników i wciąż brakuje pomysłu na politykę łatwego zatrudniania cudzoziemców. Trzeba też pamiętać, że jeśli na rynku robi się za gorąco, banki i ubezpieczyciele zmniejszają zaangażowanie finansowe w branżę.

Papier wszystko przyjmie, ale kwoty zapisane w budżetach inwestycji drogowych czy kolejowych każą się zastanowić, kto i jakim kosztem to wszystko zrealizuje – a przecież jest jeszcze offshore, jest energetyka jądrowa czy Centralny Port Komunikacyjny...