Dat, za którymi nie stoi nic poza nadzieją, że przy odrobinie szczęścia się uda. A właśnie to, co stało się przez ostatnich kilka lat, stanowi bardzo dobrą nauczkę, że szczęście szczęściem, ale swoją lekcję odrobić trzeba.
Cofnijmy się tak o rok, do okresu, kiedy Polska spełniała praktycznie wszystkie kryteria konwergencji, a rząd buńczucznie zapowiadał, że wspólną walutę przyjąć możemy już w 2012 roku. W sumie trzeba oddać sprawiedliwość, że na ówczesne czasy były to zapowiedzi całkiem uzasadnione. Lecz nagle pojawiła się przykra niespodzianka. Kryzys, recesja i nasz deficyt finansów publicznych, zamiast pozostawać poniżej 3 proc. PKB wymaganych przez kryterium z Maastricht, szybciutko wzrósł do dwukrotnie wyższego poziomu. I o marzeniach o szybkiej akcesji trzeba było zapomnieć.
Dziś przedstawiciele rządu serwują nam kolejne daty, mówiąc, że 2015 rok jest całkiem realnym terminem wprowadzenia euro. Cóż, przy odrobinie szczęścia rzeczywiście tak być może. Jeśli okres pomiędzy dniem dzisiejszym a rokiem 2015 będzie czasem nieprzerwanego gospodarczego ożywienia, to rzeczywiście problemów z kryteriami raczej mieć nie będziemy. Ale gwarancji nie ma. Nikt nie zagwarantuje nam choćby tego, że tuż przed rzeczonym 2015 rokiem w naszej czy światowej gospodarce nie zdarzy się coś niespodziewanego, a nieprzyjemnego, i nasz deficyt budżetowy znów nie wystrzeli na poziomy znacznie przekraczające graniczne 3 proc. PKB.
Aby takie przykre niespodzianki znów nie stanęły pomiędzy nami a wspólną walutą, strategię akcesyjną należałoby postawić z głowy na nogi. I zamiast deklarowania kolejnych dat w nadziei, że jakoś to będzie, można by wreszcie zrestrukturyzować finanse publiczne, tak by nasze akcesyjne ambicje nie zależały od krótkookresowych wahań koniunktury. A dopóki tak się nie stanie, kolejne deklarowane daty możemy sobie spokojnie kolekcjonować w segregatorze z dużym napisem: „jak będziemy mieli szczęście, to być może się uda”.