Wczoraj akcje znów poleciały na łeb, na szyję, a chętnych do zakupów nie było. Giełdowi gracze rozpieszczeni dwu-, a często trzycyfrowymi zyskami zwyczajnie nie akceptują strat i pozbywają się akcji oraz jednostek w funduszach inwestycyjnych. I właśnie zachowanie tych ostatnich jest kluczem do rozwiązania zagadki, w którą stronę podąży warszawska giełda. Niestety, sytuacja międzynarodowa nie nastraja optymistycznie.
Do zakupów czy choćby powstrzymania się od sprzedaży nie zachęcają też media, ze wszech stron wieszcząc kłopoty. Mimo to powinniśmy pamiętać, że strach i emocje są najgorszym z giełdowych doradców. Każdy powinien sam wyznaczyć sobie poziom akceptowanych strat i zysków i dopiero wtedy podejmować decyzje.
Na szczęście polski rynek kapitałowy przez ostatnie lata rozwinął się do tego stopnia, że nie ma problemów ze sprzedażą akcji. „Dzieciom hossy” warto przypomnieć, że na GPW były czasy, gdy ceny spadały, ale nie można było przeprowadzić żadnej transakcji. Ale w ostatnich kilkunastu miesiącach zaszła jeszcze jedna zmiana. Pamiętam, jak w poniedziałek, 22 maja 2006 r., nazwanym dzień później czarnym poniedziałkiem, premier Kazimierz Marcinkiewicz swoim zwyczajem „zadekretował” koniec spadków na giełdzie. Dziś Donald Tusk nie biega na Książęcą (siedziba GPW). I bardzo dobrze – rynek musi poradzić sobie sam.