Te wyliczenia potwierdzają odczucia Polaków. W czerwcowym badaniu CBOS aż jedna czwarta ankietowanych deklarowała, że jest spokojna o swoją finansową przyszłość. W narodzie malkontentów, za który uchodzimy w Europie, jest to poziom pewności, który trzeba uznać za co najmniej przyzwoity. Zwłaszcza że jeszcze cztery lata temu, tuż przed wejściem do Unii Europejskiej, finansowych optymistów było dwukrotnie mniej.
Jakkolwiek by narzekać na unijną biurokrację, trudno polemizować z faktem, że nagły wzrost zamożności to zasługa wejścia Polski do Wspólnoty. Sprawiły to nie tylko gigantyczne środki na rozwój najbiedniejszych regionów, ale też (a może zwłaszcza) zniesienie ograniczeń w podejmowaniu pracy na Zachodzie.
Na unijnych funduszach najlepiej zarobili operatywni mieszkańcy tych regionów, które na tle całej Polski i tak były już zamożne. W efekcie jeszcze bardziej widoczna stała się przepaść w poziomie życia między wschodem i zachodem kraju. To także przepaść polityczna, którą widać po wynikach kolejnych wyborów.
I w przyszłości niewiele się zmieni. Mieszkańcy Lubelszczyzny jeszcze w 2015 r. nie osiągną nawet połowy średniego dochodu obywatela Unii Europejskiej. Do zasypania tej przepaści nie wystarczy pomoc finansowa Brukseli. Potrzebna jest też polityczna wizja, jak sprawić, by za kilkadziesiąt lat nie stać się krajem podzielonym na oazy zamożności i enklawy biedy. Taki problem mają od lat amerykańskie miasta. Uśredniony dobrobyt nigdy bowiem nie oznacza dobrobytu dla wszystkich.
Natomiast perspektywa nagłego odcięcia unijnej pępowiny z gotówką powinna zadziałać na najbogatsze województwa jak straszak. Zostało im tylko kilka lat na dokończenie najważniejszych inwestycji infrastrukturalnych. Jeśli tego nie zrobią – stracą swoją szansę. A podobna może się nie powtórzyć.