To, że więcej firm powstaje niż upada, to oczywiście dobra wiadomość. Ale też niezaskakująca. Za dziwne raczej trzeba by uznać, gdyby w sytuacji utrzymującego się trzeci rok ponad sześcioprocentowego wzrostu PKB było inaczej.

Ta dobra wiadomość przykryła jednak inną, dotyczącą liczby przedsiębiorstw, którą już niekoniecznie trzeba uznać za dobrą. Otóż mimo owego wzrostu, który tworzy dobre warunki do szybkiej prywatyzacji, i mimo rządów – ponoć – partii liberalnej, sektor publiczny trzyma się mocno. Piszę „ponoć liberalnej”, po ośmiu miesiącach bowiem bardzo skromny plan prywatyzacji wynoszący 2,3 mld zł wykonany jest zaledwie w nieco ponad jednej piątej (osiągnięto przychód w wysokości 538 mln zł). To znacznie gorzej niż przed rokiem, kiedy rządził – oskarżany przez PO o wstrzymywanie prywatyzacji – PiS. Wtedy bowiem zaplanowano roczne przychody z prywatyzacji w wysokości 3 mld zł, a po ośmiu miesiącach wyniosły one 1,37 mld zł.

Choć na koniec pierwszego kwartału liczba „dinozaurów socjalizmu”, czyli przedsiębiorstw państwowych, zmniejszyła się w porównaniu z poprzednim rokiem z 575 do 459, to w tym samym czasie liczba podmiotów gospodarczych wszystkich typów w sektorze publicznym wzrosła o 483. Co więcej, sektor ten ciągle jest pracodawcą dla ponad 40 proc. pracowników. I to dobrym pracodawcą. Płace w sektorze publicznym są o ponad 15 proc. wyższe niż w prywatnym i mają taką samą dynamikę jak w sektorze prywatnym.

W świetle tych danych ostatnia wypowiedz szefa „Solidarności” Janusza Śniadka o tym, że związek musi domagać się podwyżek płac, bo ponad połowie jego członków w ostatnim roku wynagrodzenia nie wzrosły, wydaje się niezbyt prawdziwa. Bo przecież członkami związku są głównie pracownicy sektora publicznego. No chyba że do związku należą głównie pracownicy, którym nawet w okresie szaleństwa płacowego i nawet w – niezbyt przecież skąpych – firmach publicznych podwyżkę dać było trudno.