Euro nie jest lekiem na całe zło

Gdy w maju 2008 roku upłynęło dziesięć lat od wielkiej wymiany pieniędzy, szampana nie było. Sukces unijnej waluty przygasł w cieniu światowego kryzysu finansowego – pisze publicysta

Publikacja: 07.01.2009 00:39

Wspólna waluta zapewnia państwom Unii Europejskiej stabilizację gospodarczą i chroni przed finansową zapaścią – twierdzą politycy. Ale w krajach takich jak Polska nie chodzi przecież o utrzymanie dobrobytu, lecz o jego osiągnięcie.

Rok po wymianie lirów włoskie media stwierdziły: „Euro zrujnowało włoską gospodarkę i wielu ludzi doprowadziło do bankructwa”. Organizacje konsumenckie uderzyły na alarm: ci, którym wiodło się nieźle, nie mogą związać końca z końcem.

Czy wprowadzenie euro rzeczywiście obniżyło standard życia w państwach Wspólnoty? To absurd, odpowiadają politycy i ekonomiści. Przeciętni obywatele mają na ten temat inne zdanie: euro kojarzy im się z eksplozją podwyżek cen i po upływie dekady od największej w dziejach świata wymiany pieniędzy wielu nadal tęskni za walutami narodowymi.

[srodtytul]Droższe nawet prostytutki[/srodtytul]

Pierwszym i niewątpliwym osiągnięciem euro jest to, że Europejczycy mogą z łatwością porównywać ceny na niemal całym obszarze Unii. Volkswagena golfa bardziej opłaca się kupić w Belgii niż w Portugalii, a jeśli tankować, to tylko w Grecji, gdzie paliwo jest o połowę tańsze niż w Niemczech. Piwo kosztuje najmniej w Hiszpanii.

Jednak dla większości zwykłych zjadaczy chleba wszystkie te porównania nie mają znaczenia, bo kto pojedzie po tańsze piwo do Barcelony czy na stację benzynową do Aten? Niemcy ironizują, że po zamianie pieniędzy nic w ich życiu się nie zmieniło: za kebaba w tureckim imbisie trzeba było dać 3 marki, a dziś 3 euro... Tyle że zgodnie z przelicznikiem ów kebab powinien kosztować 1,5 euro.

Zanim nowe pieniądze trafiły do obiegu, Europejskie Stowarzyszenie Organizacji Konsumenckich (BEUC) ostrzegało przed manipulacjami producentów i handlowców przy wymianie waluty. Podwyżki przy wielkim zaokrąglaniu były do przewidzenia, lecz nie do uniknięcia.

We Włoszech pierwszymi ofiarami euro byli nieboszczycy. Decyzją episkopatu cenę za mszę w intencji zmarłego, wynoszącą 15 tys. lirów (niecałe 8 euro), przeliczono na 10 euro. W chwili wycofywania lirów większość Włochów uwierzyła, że „na euro nikt nie straci, tylko wszyscy zyskają”. Rozczarowanie przyszło szybko.

Największy wzrost cen dotknął ubezpieczeń, gier liczbowych, gazu, energii elektrycznej, usług bankowych, rozmów telefonicznych oraz komunikacji miejskiej, lotniczej i kolejowej. Włosi musieli też dołożyć do gazet, z których się dowiedzieli, że ukryte podwyżki doprowadziły wielu z nich na skraj bankructwa. Ceny w euro za usługi podniosły nawet prostytutki. Włoskie związki konsumentów zażądały od Komisji UE wypłaty rekompensat za obniżenie stopy życiowej obywateli. Na żądaniach się skończyło.

Wielkie ssanie wystąpiło we wszystkich krajach Unii. Handlowcy uzasadnili podwyżki obawami o spadek obrotów z powodu „strachu klientów przed nieznaną walutą”. Zaokrąglanie w górę dotknęło niemal każdej dziedziny, z mytem za europejskie autostrady włącznie. Z krajów eurostrefy tylko nieliczne zdecydowały się na ustawowe regulacje przeliczania cen i powołanie organów kontrolnych.

[srodtytul]Euroszeryfowie na pokaz[/srodtytul]

Rząd Austrii ustanowił, że zaokrąglanie może się odbywać wyłącznie na korzyść społeczeństwa, i zagroził odstępcom konsekwencjami podatkowymi. Były francuski minister gospodarki i finansów Laurent Fabius powołał 300 euroszeryfów, którzy sprawdzali tygodniowo ponad 10 tys. cen w blisko 1500 sklepach. Akcja ta miała jednak wyłącznie propagandowy charakter, bo kontrolerzy nie mieli prawa karania tych, którzy robili interesy na marginesie unii walutowej.

Już po kilku tygodniach od wycofania franków magazyny konsumenckie zaczęły drukować długie listy wyrobów mleczarskich, czekoladowych, artykułów higieny osobistej, kosmetyków czy środków czystości, których ceny po przeliczeniu na euro zmieniły się na niekorzyść obywateli. Dziennik „Le Monde” dorzucił własne spostrzeżenia, przyznając, że sam podniósł cenę za egzemplarz gazety z 2,14 do 2,2 euro. Tak jak magazyn kobiecy „Elle”, tygodnik „L’Express” i inne.

[wyimek]Z badań wynika, że 53 proc. mieszkańców RFN kojarzy euro wyłącznie z podwyżkami, a co trzeci Niemiec życzyłby sobie powrotu marki[/wyimek]

Holendrzy powołali „Punkt meldunkowy – euro”, który już w pierwszym tygodniu tonął w skargach na cenowe manipulacje. Gdy entuzjazm do wspólnej waluty niebezpiecznie przygasł, rząd Holandii podjął bezprecedensową decyzję o rozdaniu 15,8 mln obywateli torebeczek z bilonem po 3,88 euro; choć nikomu nie zrekompensowało to podwyżek, osłodziło start euro.

[srodtytul]Wojna o markę[/srodtytul]

W Niemczech przed przyjęciem wspólnej waluty odbyła się prawdziwa wojna w obronie marki. „Nasz rząd sprzedaje to, co do niego nie należy – marka jest własnością wszystkich Niemców” – darł szaty prof. Wilhelm Hankel, jeden z sygnatariuszy skargi do Trybunału Konstytucyjnego. Według instytutu Forschungsgruppe Wahlen nową walutę odrzucało 71 proc. obywateli. Artyści kabaretowi kpili z „esperantowaluty”, a 155 naukowców apelowało do władz o zarzucenie europlanów.

Gdyby niemiecka konstytucja przewidywała narodowe referendum, marka istniałaby zapewne do dziś. Euro mogło być wprowadzone wyłącznie dzięki porozumieniu gabinetu Helmuta Kohla z opozycją. Nad wymianą miał czuwać związek handlowców HGE. To tak, jakby lisowi kazać pilnować kurnika. Członkowie tego zrzeszenia robili swoje: już w pierwszych miesiącach wycofywania marki z obiegu większość artykułów zdrożała średnio o 6 proc. Po upływie roku rozpiętość podwyżek cen pieczywa, obiadów w restauracjach, pary pończoch, opłat za telefony po składki w klubie seniora sięgała niekiedy 100 procent. Skok cen warzyw i owoców rolnicy i handlowcy tłumaczyli „anomaliami pogodowymi”. Tyle że w krajach, z których pochodzą cytrusy, kataklizmów nie było, a cena 80 fenigów za owoc kiwi skoczyła do 80 eurocentów.

David Lascelles, publicysta „Financial Times”, a później wiceszef londyńskiego Centre for the Study of Financial Innovation, prorokował: „Pomysł z euro skończy się wielką kraksą już w 2003 r.” z powodu „różnic ekonomicznych i kulturowych członków Unii, a bezpośrednią przyczyną będzie krach na Wall Street, który wywoła trzęsienie ziemi na giełdach i w bankach”. Zdaniem Lescellesa „rozpad unijnego monolitu” był tylko kwestią czasu. Czarne prognozy snuł również znany autorytet ekonomii prof. Joachim Starbatty. Według niego wkrótce miał nastąpić „szybki spadek wartości euro wobec dolara i początek dezercji państw z unii walutowej”.

Stało się odwrotnie. Jak wynikało z badań Fachhochschule Ingolstadt, trzy lata po wprowadzeniu euro 60 proc. Niemców zaczęło traktować nową walutę jak swoją. Krakanie sprzed złożenia rodzimych pieniędzy na ołtarzu Europy się nie potwierdziło.

[srodtytul]Smutny przykład Irlandii[/srodtytul]

Już sam wymóg spełnienia kryteriów konwergencji poprzedzający unię walutową wpłynął na poprawienie prawie wszystkich wskaźników gospodarczych w krajach UE. Wspólny pieniądz eurolandu jest logiczną konsekwencją globalizacji gospodarki, w której stworzenie europejskiej strefy nabrało szczególnej wagi. Jeszcze nigdy w dziejach kontynentu nie było tak zrównoważonej gospodarki i finansów. Wbrew pesymistycznym horoskopom euro stało się silniejsze i stabilniejsze od dolara.

W 2006 r. znalazło się w obiegu więcej eurobanknotów (592 mld) niż dolarowych (579 mld). Nie oznacza to jednak, że kraje Wspólnoty spoza eurostrefy powinny jak najszybciej zrezygnować z własnych pieniędzy. Głównym argumentem przy wdrażaniu unijnej waluty była chęć zapewnienia stabilizacji finansowej i gospodarczej w krajach członkowskich. Problem w tym, że zmieniły się okoliczności, a w obliczu kryzysu wzrost gospodarczy w większości państw zachodniej Europy wyniesie plus minus zero.

Wczorajsza stabilizacja w rozwoju oznacza dziś stagnację, na którą Polska będąca na dorobku i w pościgu za najbardziej rozwiniętymi krajami UE nie może sobie pozwolić. Przykład Irlandii, byłego prymusa Wspólnoty, który po przyjęciu euro został wciągnięty w wir zawirowań na rynku finansowym i znalazł się na krawędzi bankructwa, powinien być najbardziej czytelnym ostrzeżeniem.

[srodtytul]Potrzebna rozwaga[/srodtytul]

Odpowiedź na rządowy plan zastąpienia złotówek eurowalutą powinna brzmieć: tak, lecz w stosownym czasie. Powoływanie się na ustalenia akcesyjne sprzed przystąpienia naszego kraju do UE nie ma sensu. Wprawdzie w myśl traktatu z Maastricht państwa Wspólnoty zobowiązane są do przyjęcia euro po spełnieniu warunków konwergencji, jednak furtka została już uchylona: Wielka Brytania i Dania uzyskały prawo do samodzielnej decyzji o likwidacji narodowych walut („Opting out”).

Również Szwecja nie spieszy się z wycofaniem koron z obiegu. Po referendalnym „nie” z 2003 r. rząd w Sztokholmie ustalił termin ponownego głosowania społeczeństwa w tej sprawie, ale „nie prędzej niż w 2013 r.”. Obecnie premier Fredrik Reinfeldt w ogóle nie podejmuje tego tematu. Problemy z zaakceptowaniem euro ma także spora część społeczeństw z zachodniej Europy.

W maju 2008 r., gdy upłynęło dziesięć lat od wielkiej wymiany pieniędzy, szampana nie było. Sukces unijnej waluty przygasł w cieniu światowego kryzysu finansowego. Na marginesie okrągłej rocznicy euro Związek Niemieckich Banków (BdB) zlecił Instytutowi Ipos w Mannheim badania, które wykazały, że 53 proc. z 82 milionów mieszkańców RFN kojarzy euro wyłącznie z podwyżkami, a co trzeci Niemiec życzyłby sobie powrotu marki. Euro zyskało u naszych zachodnich sąsiadów miano „t-euro” (od „teuer” – drogo).

Szef związku banków BdB prof. Henning Haase rozumie odczucia rodaków, lecz kwituje: „Nikt nie bierze pod uwagę tego, że bez euro ceny w narodowych walutach byłyby jeszcze wyższe. Euro okazało się godnym następcą marki”. Jak przekonuje, do przełamania resztek oporów i wzrostu sympatii Europejczyków do euro przysłuży się… kryzys finansowy, bo „euro to tarcza”, która „pozwala obronić się przed zawirowaniami na światowych rynkach, zachować państwom Unii stabilizację i bezpieczeństwo oszczędności obywateli”.

Tyle że w krajach takich jak Polska nie chodzi o zachowanie społecznego dobrobytu, lecz o jego osiągnięcie.

[i]Autor jest publicystą „Wprost” akredytowanym w Berlinie[/i]

Wspólna waluta zapewnia państwom Unii Europejskiej stabilizację gospodarczą i chroni przed finansową zapaścią – twierdzą politycy. Ale w krajach takich jak Polska nie chodzi przecież o utrzymanie dobrobytu, lecz o jego osiągnięcie.

Rok po wymianie lirów włoskie media stwierdziły: „Euro zrujnowało włoską gospodarkę i wielu ludzi doprowadziło do bankructwa”. Organizacje konsumenckie uderzyły na alarm: ci, którym wiodło się nieźle, nie mogą związać końca z końcem.

Pozostało 95% artykułu
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację