Ramalinga Raju do niedawna był książkowym przykładem indyjskiego przedsiębiorcy, który zbudował bogactwo i potęgę firmy dzięki pracowitości. Jak okazało się wczoraj, także na kreatywnej księgowości.
Urodzony w 1954 r., w latach 80. zajmował się tekstyliami i branżą budowlaną. W 1987 r. założył Satyam Computers, który wyspecjalizował się w korporacyjnych rozwiązaniach IT i konsultingu. Satyam zaczynał z 20 pracownikami, ale wyrósł na giganta operującego w 66 krajach, zatrudniającego 53 tys. osób o obrotach rzędu 2 mld dol. w 2008 r. (2,1 mld dol. w 2007 r.). Klienci Satyam to ponad 300 międzynarodowych korporacji, takich jak General Motors czy General Electric. Ponad 100 klientów Satyam jest notowanych na liście „Fortune 500”.
Raju był wzorem – dyplom MBA uzyskany w USA, kursy na Harvardzie i 650 mln dol. majątku. Angażował się charytatywnie poprzez Byrraju Foundation.
Jesienią na jego nieskazitelnym wizerunku zaczęły pojawiać się rysy. W październiku Bank Światowy, jeden z klientów Ramalingi Raju, ogłosił zerwanie wszystkich kontraktów z Satyam. Powodem było oprogramowanie szpiegujące, jakie znaleziono na komputerach dostarczonych przez indyjską korporację.
Jednak prawdziwym początkiem końca był grudzień, kiedy Satyam ogłosił zamiar przejęcia za gotówkę udziałów w dwóch indyjskich spółkach zajmujących się budownictwem i infrastrukturą. Szybko wyszło na jaw, że obie firmy należały do krewnych Raju. Inwestorzy, media i analitycy podnieśli alarm: pod pozorem przejęcia Raju chce wyprowadzić z Satyam większość z 1,6 mld dol. rezerw gotówkowych. Raju bronił się, tłumacząc, że chce zróżnicować działalność firmy w obliczu kryzysu. Inwestorzy jednak nie kupili tej historii i wycofali się. Notowane na Wall Street akcje Satyam straciły natychmiast 55 proc. wartości. Wiarygodność firmy legła w gruzach.