Firmy jednak postępują mniej czy bardziej rozważnie na swoje – na ogół – ryzyko. Odmiennie jest z państwem, które działa na rachunek podatnika. A „gra w ryzyko” opiera się na prostej regule: albo mocno redukuję ryzyko i wtedy ponoszę duże koszty (lub rezygnuje z większych zysków), albo ryzyko lekceważę i wtedy tak długo mam niższe koszty, jak długo nie przytrafi się katastrofa.
Ostatnie dni przyniosły dwa przykłady pokazujące, jak wyboru między tymi wariantami dokonuje państwo. Przykład pierwszy to oczywiście bezpieczeństwo energetyczne. Zdanie się na monopol dostaw Rosji to oczywiście rozwiązanie tanie i ryzykowne. Alternatywa – gazociąg norweski i gazoport to rozwiązanie bezpieczne, ale – jeśli katastrofa nie nastąpi – znacznie droższe. Przykład drugi dotyczy słynnej już regulacji przeciwpożarowej nakazującej każdej firmie, w której jest choć jeden pracownik najemny, zatrudnienie inspektora przeciwpożarowego, co jest – w porównaniu z jego brakiem (wariant tani, ale bezpieczny) – rozwiązaniem powiększającym poczucie bezpieczeństwa, ale kosztownym. Kosztownym, bo najtaniej – kiedy naszego jedynego pracownika wyślemy na kurs – zapłacić za nie trzeba 1250 zł.
Jakich wyborów dokonaliśmy w tych obydwu przypadkach „państwowego zarządu ryzykiem” – wiadomo. Tam, gdzie było ryzyko utworzenia pierwszej w Europie „strefy bezenergetycznej” – byliśmy odważni. Tam, gdzie istnieje ryzyko, że spali się przerobiony na fabryczkę kurnik – wybieramy bezpieczeństwo.
Dlaczego? Czy decydowały o tym koszty? Gazoport kosztować miał – ponoć – niecałe pół miliarda złotych. Wyszkolenie inspektorów ppoż. w – załóżmy – połowie z 1,8 mln mikroprzedsiębiorstw kosztować będzie ponad miliard.