Co prawda są to na razie wirtualne oszczędności, od momentu podpisania umowy z wykonawcą do wypłaty upłynie bowiem sporo czasu (z punktu widzenia polskich kierowców oby ów czas był jak najkrótszy), niemniej jednak trend jest wyraźny. Kiedy kryzysu nie było, wszyscy chcieli budować jak najdrożej, teraz chcą jak najtaniej. Oba rozwiązania, o ile nie są oparte na solidnym rachunku ekonomicznym, a nie jedynie na chęci maksymalizacji zysków lub pragnieniu zdobycia kontraktu za wszelką cenę, są złe.
Oczywiście, dzięki oszczędnościom można rozstrzygać kolejne przetargi. Jednak czy naprawdę przybliża nas to do powitania sieci drogowej z prawdziwego zdarzenia? Resort infrastruktury zapewnia, że nie będzie mowy o cenowej weryfikacji kontraktów, nawet jeśli ceny materiałów budowlanych czy robocizna – dziś wyjątkowo korzystne – pójdą w górę. Słusznie twierdzi, że to oferenci powinni uwzględniać takie ryzyko w kosztorysach. Tyle że wtedy by nie wygrali.
Oby dzisiejsze oszczędności nie odbiły się nam czkawką. Jeśli koszty wzrosną, a nie jest to wykluczone, uwzględniając dwu-trzyletni czas realizacji inwestycji, ktoś przegra. Albo ustąpi resort, oddając dzisiejsze oszczędności i zatrzymując inne prace (bo pieniędzy nie przybędzie), albo firmy, które do niektórych kontraktów wręcz będą mogły dopłacić. Chyba że ceny nie wzrosną. Wtedy wygramy wszyscy. Ale wątła to podstawa do konstrukcji biznesplanów.
[b][link=http://blog.rp.pl/romanski/2009/09/17/obysmy-doczekali-otwarcia-tanich-drog/]Skomentuj na blogu[/link][/b]