Na świecie nadal obowiązuje przekonanie, że istnieją firmy zbyt duże, by można było pozwolić na ich upadek. I zbyt cenne dla gospodarek, by ich nie wspierać w ekspansji międzynarodowej czy w walce z wrogim przejęciem przez zagranicznego konkurenta. Negatywny efekt domina, jaki wywołał upadek Lehman Brothers w 2008 roku, wzmocnił pozycję tych, którzy akceptują ingerencję państwa w gospodarkę. Pytanie tylko, czy rzeczywiście rządy nie poszły za daleko i czego to wszystko może nas nauczyć?
Bo dziś w Polsce echa światowych sporów o skalę rządowych interwencji są słabe i w zasadzie można je skrócić do odpowiedzi na dwa pytania. Pierwsze: czy to, co jest dobre dla Polskiej Grupy Energetycznej, jest dobre także dla Polski? A drugie: czy PKO Bank Polski miał w ogóle prawo do wzięcia udziału w międzynarodowym wyścigu po Bank Zachodni WBK?
Nie ma rozmów o tym, co zrobić, by stworzyć polski Microsoft czy odpowiednik Apple'a. Jak wspierać prywatne firmy, by mogły się rozwijać i wymyślać innowacyjne produkty, i jak na nowo uzdrowić sojusz polityki z biznesem. Dlaczego na narodowych czempionów kandydują wyłącznie firmy o świetniej kondycji finansowej, a nie np. PKP czy Poczta Polska. I dlaczego na ważne wizyty międzynarodowe wciąż rzadko kiedy zapraszani są polscy menedżerowie i właściciele przedsiębiorstw. W zamian mamy do czynienia z dopiero raczkującą dyskusją dwóch obozów – zwolenników radykalnej prywatyzacji a la Leszek Balcerowicz i narodowych liberałów skupionych wokół Jana Krzysztofa Bieleckiego. Długoterminowy interes gospodarczy podpowiada, by pragmatycy i ortodoksi zdobyli się na grę do jednej bramki. Po co Polska ma być jak dziecko rozwiedzionych rodziców?