Tymczasem sondaże wskazują, że raczej nie ma szans na to, aby jedna partia wzięła odpowiedzialność za państwo. Dlatego wydaje mi się, że im bliżej wyborów, tym polityka może mieć coraz bardziej destabilizujący wpływ na rynek, głównie złotego.

To, co piszę, absolutnie nie jest wsparciem dla którejś z sił politycznych. To głos o słabości polskiego życia publicznego. Nie można negować faktu, że inwestorzy zakładają, iż po wyborach parlamentarnych rządząca Platforma Obywatelska przeprowadzi bardziej odważne reformy fiskalne. Takie opinie powtarzają się zarówno w raportach bankowych, jak też opiniach agencji ratingowych. Rynek udzielił tej partii kredytu zaufania (choć na wysoki procent). Kłopot w tym, że opozycja takiego kredytu nie posiada. Wybory dla rynku nie są żadnymi „wyborami", a powinny być.

W latach 2012 i 2013 rząd musi dokonać czegoś, czego nie dokonał przynajmniej w ostatnich 15 latach – gwałtownie obniżyć deficyt finansów publicznych. W tym roku czyni to za pomocą rozwiązań dość neutralnych dla gospodarki, jak np. poprzez zmianę zarządzania płynnością w sektorze publicznym, ale w przyszłym roku kaliber tego typu rozwiązań się wyczerpie. Jest to problem powszechnie już opisany i zdiagnozowany przez ekonomistów. Równie dobrze zdiagnozowany jest fakt, że koalicje zwykle słabiej wypadają w działaniach reformatorskich niż rządy jednopartyjne. Przyczyną jest oczywiście podział odpowiedzialności. A w krajach tak podzielonych politycznie jak Polska roku 2011 przeprowadzenie reform przez koalicję może graniczyć z cudem.

Zakładam, że jeżeli w Polsce zostanie sformowany rząd koalicyjny o w miarę równych wpływach różnych partii, to do reform fiskalnych rząd zostanie zmuszony dopiero przez znaczące osłabienie złotego i skok rentowności obligacji. Niektórzy ekonomiści uważają, że poważne reformy powinno się przeprowadzać na zasadzie konsensusu politycznego. To tylko częściowo prawda. Taki konsensus w historii najczęściej był efektem postawienia władz pod ścianą przez rynek.