Dawno niewidziane emocje wzbudziło w tym tygodniu comiesięczne posiedzenie Rady Polityki Pieniężnej, grupy mędrców, których jedynym zadaniem jest takie kierowanie skomplikowaną maszynerią polityki pieniężnej NBP, by inflacja w Polsce trzymała się w cywilizowanych ramach. Owe ramy sam bank centralny określił na 2,5 proc. +/- 1 pkt proc. dopuszczalnej odchyłki. Emocje związane z posiedzeniem RPP podbijała przyspieszająca z miesiąca na miesiąc inflacja. W kwietniu sięgnęła aż 4,3 proc. (licząc rok do roku), co skłoniło wielu ekonomistów do przypuszczeń, że pod koniec roku może dotrzeć do niewidzianego od lat poziomu 5 proc.
Gołym okiem widać, że inflacja wpadła w niekontrolowany poślizg. Kierowca, który wpada w poślizg, próbuje auto z niego wyprowadzić i nie mówi: „OK, na razie wypadłem z drogi i jadę na drzewo, ale za jakiś czas samochód sam wróci na jezdnię". A taki mniej więcej jest wydźwięk komunikatu po owym środowym posiedzeniu RPP. Rada napisała, że roczny wskaźnik inflacji będzie się utrzymywać „w najbliższych miesiącach powyżej górnej granicy odchyleń od celu inflacyjnego". I uspokoiła, że „w przyszłym roku, po wygaśnięciu czynników przejściowo podwyższających dynamikę cen, oczekiwane jest obniżenie się inflacji". Ani słowa o walce z nią.
Co prawda niektórzy ekonomiści – np. z Banku Pekao – zauważyli, że „RPP mrugnęła i zaczęła małymi kroczkami zaostrzać retorykę", bo „nie ma w komunikacie fragmentu o korzystnych skutkach polityki pieniężnej". Ich zdaniem oznacza to, że Rada „widzi realną możliwość podwyżki stóp procentowych w przyszłym roku. W 2010 r. analogiczna zmiana w komunikacie poprzedzała pierwszą podwyżkę stóp o 11 miesięcy".
Ale to tylko przypuszczenie oparte na czytaniu między wierszami. Zwykły obywatel nie znajdzie w komunikacie nic, co wskazywałoby na determinację w walce z nadmiernym wzrostem cen, a właśnie do takiej walki już otwarcie wzywają RPP niektórzy ekonomiści.
Ich obawy budzi to, że inflacja w wielkim stylu wraca na całym świecie. Gwałtownie rosną ceny surowców i komponentów, których dostawy nie nadążają za odbijającym od dna popytem w wychodzących z pandemii krajach. Producenci będą się starali przerzucić ten wzrost kosztów na konsumentów. W Polsce już to robią: ceny produkcji sprzedanej przemysłu rosną z miesiąca na miesiąc. I zobaczymy to w sklepach. Problem w tym, że już wcześniej staliśmy się krajem o najwyższej w UE inflacji.