Nie drożejące materiały budowlane, nie koszty wynagrodzeń pracowników – o których zresztą coraz trudniej – nie wysokie ceny ziemi wydają się największym utrapieniem inwestorów. Zmorą jest nieprzyjazne otoczenie prawne. Pieniądze mimo wszystko wciąż leżą na ulicy i są dobre pomysły inwestycyjne na rynku nieruchomości, na które nie będzie brakować kupców.
Co z tego, skoro zanim wbije się łopatę, najpierw trzeba przejść maraton – mniejsza już, że należy zabiegać o dziesiątki pozwoleń od różnorakich instytucji, wyprodukować setki stron dokumentów, wyczekiwać odpowiedzi. To jeszcze byłoby do przełknięcia. Gorzej, że w jednym mieście procedury wyglądają tak, a w drugim inaczej, że jedna instytucja interpretuje przepisy tak, a kolejna odmiennie. Trudno zaakceptować uznaniowość decyzji, a zwłaszcza zmienianie reguł w trakcie gry.
– Wydaje się, że najbardziej niewdzięcznym etapem w procesie inwestycyjnym dewelopera jest przeprowadzenie formalności administracyjnych. Mimo jednego obowiązującego w całym kraju prawa normującego realizację projektów nieruchomościowych, każdy urząd ma nieco inną specyfikę działania, przywiązuje większą wagę do innych aspektów projektu budowlanego i jego dokumentacji – mówił swego czasu Michał Sapota, wówczas prezes Murapolu, największego pod względem zasięgu dewelopera mieszkaniowego w Polsce.
Żeby być sprawiedliwym, bywają przypadki odmienne – że to inwestor prowadzi grę, kiedy nie wszystkie reguły zostały ustalone, forsuje projekt, mając świadomość, że kwestie prawne nie są jednoznaczne. Myślę jednak, że takie sytuacje zdarzają się rzadziej. Opinie o mało przyjaznym, zmiennym i niepewnym otoczeniu regulacyjnym formułowane są nie tylko przez deweloperów, ale i przez inwestorów czysto finansowo zainteresowanych nabywaniem nieruchomości.
Można zażartować, że w tym kontekście ciekawie wygląda wątek legalizacji samowoli budowlanych. Tylko jak ukryć przed światem na lata wielofunkcyjną inwestycję realizowaną na kilku hektarach?