Światowej sławy ekspert w dziedzinie przywództwa John Scherer zauważył, że "turbulencje są zwiastunem możliwości. Nie tylko z tego powodu, że dzięki nim zmiana jest możliwa, ale przede wszystkim dlatego, że staje się ona obligatoryjna". Dziś nikt nie ma wątpliwości, że dwie unie, europejska i walutowa, w dotychczasowej postaci się skończyły. Najlepszym tego dowodem są zaproponowane zmiany zasad funkcjonowania strefy euro. Są one tak daleko idące, że w ich obliczu niektóre rządy postanowiły uzyskać zgodę swoich parlamentów.
Sytuacja pod pewnymi względami jest podobna do tej sprzed ponad dwóch dekad, gdy rozpadał się blok sowiecki.
Wydatki ponad miarę
Cyril Northcote Parkinson stwierdził, że "ustroje upadają nie dlatego, że są okrutne, tylko dlatego, że bankrutują". Kraje bloku sowieckiego po prostu zbankrutowały. Ówcześni przywódcy liczyli, że kredytami uda im się wprowadzić "innowacyjność" w gospodarce ręcznie sterowanej. Kredyty i kupowane licencje nie mogły uczynić konkurencyjnymi rządowych przedsiębiorstw poddanych reżimowi centralnego planowania, a nie rynku. Rządy osiągnęły takie zadłużenie nie tylko u zagranicznych wierzycieli, ale też u własnych obywateli, że nie można było go w żaden sposób spłacić.
Przejawem schyłku reżimów systemu realnego socjalizmu było gorączkowe szukanie kolejnych kredytów oraz organizowanie niekończących się szczytów, zwanych jeszcze wtedy plenami. Wówczas też dyskutowano aż do upadku systemu o koniecznych reformach przy utrzymaniu status quo. Dzisiejsze szczyty, deklaracje bezwarunkowej obecności w strefie euro jako żywo przypominają klimaty sprzed naszej transformacji.
Wspólnym mianownikiem dla państw bloku sowieckiego oraz krajów unii państwowej i walutowej jest zadłużenie, którego nie daje się spłacić. Tak jak gospodarki poddane dyktatowi planu, tak też gospodarki rynkowe w reżimie dyrektyw wytwarzają o wiele za mało, aby pokryć wydatki rządowe i wykładniczo rosnące koszty obsługi wciąż zaciąganych długów.